Felietony

Cztery kobiety, cztery życia, cztery kontynenty. Dzielą je tysiące kilometrów. Łączy jedno emigracja. To ona wyznacza ścieżki ich życia. Wpływa na ich ważne decyzje, buduje emocje. Jedne drzwi im otwiera, a inne zamyka. Zabiera to, co znają i daje nowe, inne. Wystawia na próbę niejedną. Buduje ich charaktery. Mówi im, jak żyć.

Marzenia

Isia socjolożka, latynoamerykanistka. Od 2011 roku na emigracji. Serce ma rozbite między Polskę i Meksyk, w którym spędziła pięć wspaniałych lat. Mieszka w Chicago, studiuje. W planach ma doktorat i to on w ostatnim czasie wyznaczał drogę jej emigracji.

W grudniu aplikowałam na doktorat na dwa uniwersytety w moim mieście, na University of Illinois at Chicago (ten, na którym kończę studia) i drugi na Northwestern, który plasuje się dość wysoko w rankingach w Stanach (przynajmniej w socjologii, na którą chciałam się dostać). Aplikacja na doktorat w Stanach to bardzo skomplikowana sprawa. Musi być idealna, wyjątkowa, na najwyższym poziomie; nie może być ani jednego zbędnego przecinka, źle użytego słowa. Nigdy tyle nie pracowałam nad moim CV, nad Statement of Purpose i wszystkimi innymi dokumentami. W sumie zajęło mi to pół roku. I złożyłam podanie! Chociaż dwa lata temu nawet nie mieściło mi się to w głowie. Że ja? Na doktorat? W Stanach? Przecież nawet do pięt im nie dorastam… Ale, jak zawsze, wszystko dzieje się krok po kroku, z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc. Z każdym dniem idea nabierała formy, a marzenie stawało się coraz bardziej realne. Ponieważ pracowałam na to, jak nigdy w życiu, miałam nadzieję, że może jednak mam szansę dostać się na mój wymarzony Northwestern, ten najlepszy z najlepszych. Najpierw dostałam informację, że zostałam przyjęta na doktorat na UIC. Oczywiście bardzo się ucieszyłam, ale takiej decyzji raczej się spodziewałam, nadal czekałam na wieści z NW. I kilka dni temu dostałam odpowiedź, że nie zostałam przyjęta. Przyznam, że (choć była to raczej odpowiedź do przewidzenia) spadło to na mnie trochę jak kubeł zimnej wody i nie ukrywam, że spłynęła mi po policzku łza.

Nasze marzenia i pragnienia są relatywne. Dwa lata temu nawet nie myślałam o doktoracie, ba, ledwo co o studiach w Stanach, dziś zostałam przyjęta na uniwersytet, który, co prawda nie jest w światowej czołówce, ale jest na bardzo wysokim poziomie. To wszystko jest przecież ogromnym sukcesem, który jakoś z góry odrzuciłam… bo chciałam więcej. Czasem trzeba się zatrzymać na tych małych sukcesach, które przecież też nie spadają z nieba. Przebolałam stratę i szykuję się na to, aby dać z siebie wszystko tu, gdzie będzie rozgrywać się moja kolejna życiowa przygoda. Nie chodzi o to, aby nie mieć wielkich marzeń, ale o to, by docenić drogę, jaką przechodzimy, żeby te marzenia spełniać. Czasem, to właśnie ta droga ma największy sens i wszystko, czego się na tej drodze o sobie i o innych uczymy.

Szczęście

Magda na emigracji od 2012 roku, najpierw w Rzymie, od dwóch lat w Kairze. Włochy to jej miejsce na ziemi, ale wychodzi z założenia, że nieważne gdzie, ważne z kim.

Emigracja to kompromis pomiędzy szczęściem tu a tęsknotą za byciem tam. Tęsknotą czasami nieznośną i przytłaczającą. Tylko ten, kto doświadczył podobnej sytuacji, zrozumie, jak czuje się emigrant, który nagle dowiaduje się, że w jego rodzinnym domu, tysiące kilometrów dalej, odszedł ktoś bardzo bliski. Czy w ogóle można opisać słowami ten żal i pustkę w sercu? Jak zawsze życie twoich bliskich toczy się bez ciebie. Niby jesteś jego częścią, ale tak naprawdę ciągle masz wrażenie, że odwiedziny dwa razy w roku to za mało. Zawsze gdzieś cię nie będzie — usłyszałam kiedyś i te słowa dręczą mnie w chwilach takich jak ta.

Zawsze zastanawiało mnie, jak to jest przez całe życie mieszkać w jednym miejscu. W tym samym mieście, ba, w tym samym domu rodzinnym. W swoim trzydziestosześcioletnim życiu przeprowadzałam się kilkanaście razy, więc jest to dla mnie zjawisko niezrozumiałe i zarazem w jakimś sensie fascynujące.

Czasami słyszę od moich koleżanek emigrantek, że nie ciągnie ich do domu rodzinnego, do miejsca, w którym się wychowały i do bliskich, którzy tam zostali. Nie tęsknią i nie czują potrzeby, by wracać. I wtedy myślę sobie, że jednak jestem wielką szczęściarą. Nie tylko dlatego, że na emigracji mi dobrze, mimo gorzkich chwil, które zdarzają się każdemu niezależnie od miejsca zamieszkania. Jestem szczęściarą, bo szczęściem jest mieć za kim tęsknić, nawet jeśli z powodu tej tęsknoty wylało się wiele łez. Nie oddam mojej tęsknoty za żadne skarby świata i nie zamienię na obojętność i brak poczucia, że gdzieś tam jest ktoś, bez kogo nic nie byłoby takie samo.

Spokój ducha

Ania dwa miesiące temu przyjechała do Polski prosto z Wietnamu, gdzie mieszkała przez kilka ostatnich lat. Polska dla niej to tylko przystanek.

Moje życie za granicą zawsze było nieco przypadkowe. Przenosiłam się z miejsca na miejsce w zależności od okoliczności, mieszkając w ten sposób w sześciu krajach. Tym razem wprost z szalonych i nieco nieprzewidywalnych tropików trafiłam w ukochane Tatry. To właśnie polskich gór brakowało mi najbardziej, gdy mieszkałam w Azji. Kiedy zdecydowałam się opuścić Wietnam, nie zamierzałam w Polsce zostać na długo, raczej planowałam tylko odwiedzić kraj na kilka tygodni. Stało się jednak inaczej, życie po raz kolejny dało mi bardzo ciekawą szansę, którą postanowiłam wykorzystać. Nie zastanawiając się zbyt długo, podjęłam decyzję, że zostanę jednak na dłuższą chwilę. Moja codzienność to obecnie górskie schronisko i wolne dni spędzane na szlaku. Mróz, wiatr, do których na początku tak trudno było się przyzwyczaić po prawie trzech latach wiecznego upału, przeniesienie się na mroźną Halę Gąsienicową nieźle dało mi w kość. Zimno jest jednak tylko małym mankamentem, który nie odbiera mi radości z tego, gdzie się znalazłam. Często słyszę pytanie, czy nie tęsknię za Wietnamem i Tajlandią. Są oczywiście rzeczy, miejsca, ludzie (i najlepsze jedzenie…), do których chętnie bym wróciła, ale staram się nie odbierać tego w kategoriach żalu czy tęsknoty, że to wszystko minęło, a cieszyć się, że ten czas w życiu przyniósł mi wiele dobrego.

Ile potrwa moja górska przygoda? Co będzie dalej? Tego nie wiem. Okaże się dopiero gdy nadarzy się następna okazja. Teraz żyję tą chwilą i czerpię z gór jak najwięcej. Przynosi mi to wielką radość i spokój ducha. W tym momencie nie ma nic lepszego niż tuż po przebudzeniu się widok z okna na ośnieżone szczyty, a także talerz pysznej zupy i kubek gorącej herbaty po całym dniu wędrówki.

Na oko może być

Ania na emigracji od siedemnastu lat. Najpierw Alpy niemieckie, potem ocean na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, a od miesiąca Kreta.

Przeprowadzka to jedna z najbardziej stresujących sytuacji w życiu. Są łatwiejsze i trudniejsze, z dziećmi i z bagażem podręcznym. Są niespodziewane i wyczekiwane, dalekie, z miłości, na krótko i na zawsze. Dozwolone jest każde uczucie im towarzyszące i każde emocje. Oto moja. Wielka, wyczekiwana, przynosząca mojej rodzinie ogromne zmiany przeprowadzka ze Stanów, gdzie mieszkaliśmy prawie cztery lata, na zupełnie nieznaną mi Kretę.

W prawym dolnym rogu kuchennego okna widzę odgrodzone dziesięcioma płotami sąsiadów, gajem oliwnym i ruinami niedokończonego domu mieniące się w słońcu, falujące morze. Po drugiej stronie otwartej kuchni, w dużym, nieumytym jeszcze oknie w pokoju widzę oddalone o zaledwie kilkanaście kilometrów ośnieżone szczyty gór. Szczyty iście alpejskie, niektóre wyższe niż nasze Rysy. Między beztroską błękitnej morskiej wody w kuchni a potęgą stojących niezmiennie gór w pokoju są trzy metry pustki, tęsknoty, niepewności i frustracji. Jest też pustka fizyczna, bezmeblowa. Trzy metry imitujących kamień płytek ceramicznych, które latem pewnie chłodzą, za to zimą, nawet kreteńską, ziębią ubrane w grube skarpety stopy. W rogu, na przypadkowo skradzionym z pokładu samolotu kocu śpi pies i wtulony w niego kot. Na podłodze otwarta butelka wina, podarowane przez sąsiada oliwki, chleb na zakwasie i oliwa. Po grecku. Dzieci chrupią lekko przypaloną spanakopitę (grecki przysmak ze szpinakiem i gałką muszkatołową) i kruszą ciastem filo po całych trzech metrach zimnej podłogi. Na oko może być, ale tylko na oko.

Ależ mi gratulowali i zazdrościli, że przeprowadzamy się na Kretę. Takie piękne miejsce, gościnni ludzie, smaczne jedzenie, cudowna pogoda i niekończący się wypoczynek. Będziesz miała jak w raju! To będzie najszczęśliwszy czas w twoim życiu! Minęło kilka tygodni, a ja jestem smutna, tęsknię, za nie wiadomo czym, mam za dużo czasu i nie mam czasu na nic. Nie robię więc nic. Pstrykam zdjęcia pięknych plaż, przytulnych uliczek i gajów oliwnych, omijając obiektywem walające się wszędzie śmieci i zaniedbane obejścia. Przekonuję siebie i fejsbuk, że jest cudownie, że mieli rację zazdrośni i gratulujący, że nie mam za czym tęsknić. Wyjechałam z kraju, z którego chciałam uciekać po pierwszych trzech miesiącach pobytu. Czekałam prawie cztery lata. Wyjechałam z kraju, gdzie w szkołach strzela się do dzieci, gdzie dobra edukacja i odpowiednia opieka medyczna jest dostępna nielicznym, gdzie prezydent wybrany jest głosem mniejszości, gdzie pracuje się po dziesięć godzin dziennie, dojeżdża do pracy trzy, gdzie wszystko dzieje się szybko, głośno i intensywnie. Czasem jednak z tej intensywności i różnorodności wytwarza się pozytywna energia, która dodaje odwagi i inspiruje do rzeczy wcześniej niewyobrażalnych. Może tego mi brakuje. Może za tym tęsknię. Może inspiruje mnie ruch i zamieszanie, a nie szum morza, półdniowa sjesta i obserwowanie dojrzewających pomarańczy. Może do życia potrzebuję ludzi, uśmiechów, choćby tych ponoć fałszywych, amerykańskich, poklepywania po plecach, zachęty do działania. A może brakuje mi rzeczy, żeby czuć się u siebie. Usiąść na starej kanapie, wypić herbatę w ulubionym kubku, gotować z poplamionych książek kucharskich.

A może najbardziej potrzebuję czasu. Minut, godzin, dni, tygodni na zanurzenie się w tutejszej kulturze, zrozumienie choćby jednego zdania, znalezienie sklepu z dywanami, weterynarza i poczty. Może potrzebuję czasu, żeby poznać jedną przyjazną duszę, potem dwie, a potem nie mieć miejsca w kalendarzu na spotkania. Może z czasem minie frustracja opieszałością stolarza, bezmyślnym rozwiązaniem architektonicznym, ślimakiem w muszli klozetowej. Może czas uspokoi moje zwątpienie w słuszność przewracania dzieciom życia do góry nogami. Może przestanę wspominać przeszłość i czekać na jakieś namiastki normalności bezmyślne zakupy w spożywczym, rozmowę przy płocie z sąsiadem, godzinne pogawędki z przyjaciółką. Być może przestanę tęsknić za byciem u siebie. Nie będę musiała. Będę u siebie. Nie będę już nowa, na chwilę… będę mieszkać. Może nawet mi się wymsknie, że jadę do domu.

Zebrała i opracowała: Mariola Cyra

0 0 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
2 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
Editor
6 lat temu

Dziewczyny pięknie napisałyście. Mogę się utożsamić z waszymi doznaniami, bo choć zmieniłam kraj zamieszkania tylko raz to jednak przeprowadzałam się dziesiątki razy (rekord w 1999 roku, 12 razy zmieniałam kąt).

Ania z Osobiedlamnie
Ania z Osobiedlamnie
6 lat temu

Każda opowieść inna, ale i tak wszystkie sobie bliskie. Od kilkunastu lat układam sobie w głowie jeden obraz Emigrantki/Emigranta i nie do końca mi się to udaje. Sama poczułam namiastkę bycia obcokrajowcem przez niemal dwa lata w zachodniej części Stanów. Tego się nie zapomina… Czytam, rozmawiam, słucham opowieści Osób, które mieszkały w różnych miejscach na świecie, które tworzą kolejny dom. I mam wrażenie, że każda z nich jest inna. bo inne mogły być jej wyobrażenia przed, a teraz za czymś innym tęskni. Każda na swój własny sposób na uporanie się – lub nie – właśnie z tymi wyobrażeniami. A tęsknota?… Czytaj więcej »