FelietonyŻar

Moja przygoda z emigracją na dobre zaczęła się w 2013 roku, jednak zanim to nastąpiło, pracowałam w jednym z warszawskich biur. Siedziałam w tzw. open office bez dostępu do okien i światła dziennego. Nade mną bzyczały neonówki, a ja wklikiwałam informacje dotyczące naszych projektów i budżetu.

W biurze była bardzo gęsta atmosfera i mimo że zdobywałam ciekawe doświadczenie, z każdym kolejnym porankiem moje nogi stawały się coraz cięższe, brzuch coraz bardziej bolesny, a ja coraz bardziej szara. Marzyłam o ucieczce… tak, ucieczce i to bardzo dalekiej.

Dokładnie pamiętam, jak jednego lata wpatrywałam się w ekran komputera, na którym było zdjęcie. Były na nim najbardziej niezwykłe kolory, jakie kiedykolwiek widziałam. Jaskrawa żółć przeplatana zielenią i błękitem – wszystko bardzo fluorescencyjne, wszystko bardzo nierealne. Nie do końca wiedziałam, co ono przedstawia, ale wiedziałam jedno – chcę tam pojechać. Miejsce nazywało się Danakil i znajdowało się w Etiopii. Wtedy słowo „Etiopia” rysowało w mojej głowie obraz wygłodzonych dzieci, z wielkimi brzuchami i chudymi rączkami i nóżkami. Teraz wiem, jak bardzo się myliłam…

Nasza podróż rozpoczęła się pod koniec czerwca 2014 roku.

Z Nairobi polecieliśmy do Addis Ababy – Nowego Kwiatu, stolicy Etiopii. Z Addis niewielkim samolocikiem polecieliśmy do Mekele. Przelot trwał zaledwie dwie godziny, przy czym podróż samochodem zajęłaby dwanaście godzin! Etiopia jest ponad trzy i pół razy większa od Polski  – podróżując po tym kraju, trzeba mieć przede wszystkim czas.

Mekele jest jednym z większych miast Etiopii położonym na północy kraju. To stąd zaczęła się nasza droga do piekła, do Danakil, najcieplejszego miejsca na Ziemi. 

Co to znaczy upał?

Ja zawsze uważałam, że zostałam obdarzona bardzo „elastycznym” organizmem, który świetnie się adaptuje do niskich, jak i wysokich temperatur. Zawsze też sądziłam, że Polska jest stosunkowo ciepłym krajem i mamy upalne dni w lato. Po raz kolejny się pomyliłam. Średnia roczna temperatura w Danakil wynosi około +34˚C, dla porównania w Polsce średnia roczna temperatura oscyluje w granicach +9˚C. W ciągu najcieplejszych miesięcy (czerwiec, lipiec, sierpień) temperatura przekracza +50˚C.

Widząc to na papierze, wciąż nie zdawałam sobie sprawy, co to znaczy i jak bardzo jest tam gorąco! Danakil jest pustynią położoną w depresji. Najniższy punkt sięga 120 m poniżej poziomu morza, jednocześnie jest jednym z najniżej położonych miejsc na Ziemi niezalanych wodą. Cały obszar jest podzielony między trzema krajami – Etiopią, Erytreą i Dżibuti i zamieszkany jest przez Afarów – lud, o którym opowiem nieco później.  

Nasza podróż rozpoczęła się rano.

Mięliśmy dwa terenowe samochody, dwóch kierowców, przewodnika, kucharza i masę wody. Po około sześciu godzinach jazdy dotarliśmy do Berhale, w którym musieliśmy uzyskać pozwolenie na wjazd do krainy Afarów. Berhale jest niewielkim miasteczkiem – nie ma tam żadnych ulic, są sklecone domy, odpoczywające wielbłądy, masa dzieci goniąca za nieznajomymi i generatory prądu, dzięki którym można kupić schłodzoną colę.

Po dziesięciu minutach wałęsania się po mieście w towarzystwie gromady dzieciaków, stada kóz i tumanów pyłu, trafiliśmy na lokalny „bar”. Znajdowało się tam tylko jedno pomieszczenie, dwa stoły z rojem much, dwie ławy, zaglądająca przez dziurę w ścianie koza i cień! Przede wszystkim cień. 

Po kolejnej godzinie jazdy dotarliśmy do miejsca naszego noclegu – Hamed Ela. Po drodze natrafiliśmy na wysadzanie skał i budowanie drogi, w związku z czym cała podróż wydłużyła się o kolejne trzydzieści minut. Drogi w Etiopii są całkiem przyzwoite, szczególnie te główne. Część dróg nie jest pokryta asfaltem, ale cały czas widać, że kolejne odcinki są w budowie. 

Hamed Ela jest prawdziwą przygodą.

Jest to sezonowa osada na pustyni i całkowicie przez pustynię otoczona. Krajobraz jest bardzo monotonny i gdziekolwiek się nie spojrzy, wygląda cały czas tak samo: płasko, szaro i kamieniście. Mimo że na niebie nie ma ani jednej chmurki, to nie jest ono błękitne – jest szarawe od pyłu, który unosi się w powietrzu.

Dla kogoś z zewnątrz wybranie tego miejsca na dom może być całkowicie niezrozumiałe. W miesiącach „chłodnych”, kiedy temperatura nie przekracza +50˚C, Hamed Ela jest zamieszkane przez Afarów. W okresie najgorętszym migrują oni w wyższe partie depresji. 

Afarowie to lud koczowniczy, który na terenach Danakil żyje od zawsze.

Ich sposób życia nie zmienił się od setek lat. Są wyznawcami islamu, który dopasował się do ich animistycznych wierzeń. Stare rytuały i tradycja pozostały przy życiu. Jest to jeden z najstarszych ludów Afryki, który żyje w obszarze Wielkich Rowów Afrykańskich, gdzie według niektórych źródeł narodził się pierwszy człowiek.

Niektórzy uważają, że łacińskie słowo “africa” wywodzi się od słowa “afar”, co w językach semickich oznacza “pył”. Język amharski (oficjalny język Etiopii) podobnie jak język arabski czy hebrajski należą do rodziny języków semickich. Podróżnicy odwiedzający Danakil sto lat temu pisali o plemieniu niedostępnym i nieprzyjaznym, które nieproszonych gości porywało, kastrowało i z męskich genitaliów sporządzało naszyjniki. Afarowie do tej pory trzymają się w odosobnieniu, a Danakil uważają za swoją ojczyznę. To oni tutaj rządzą i to tutaj człowiek przenosi się w przeszłość.  

Po drodze do Hamed Ela, kiedy słońce powoli chyliło się ku zachodowi, napotkaliśmy na łańcuchy wielbłądzich i mulich karawan.

Wracali z kopalni soli. Zmęczeni, brudni i spragnieni, jedyne słowo, które na nasz widok mówili, brzmiało: lee, czyli wody. Woda jest warunkiem przetrwania. Jest skarbem, który na pustyni bardzo trudno znaleźć. 

Po wyczerpującej pracy, wraz z załadunkiem bloków solnych, karawany idą do osad i miast, gdzie sprzedają swój towar. Czasem pokonują całą drogę do Mekele, która im zajmuje siedem dni. Afarscy górnicy odrzucają jakąkolwiek modernizację. Uważają, że transport soli w samochodach by ją zepsuł. Dodatkowo mechanizacja wydobycia i transportu pozbawiłaby ich pracy, a tym samym zabrałaby ich życie.

Karawany przestałyby istnieć, a tym samym ich kultura, aż w końcu oni sami. Jak długo jeszcze przetrwają, jak długo ich życie pozostanie niezmienione? Trudno powiedzieć. Danakil kryje bardzo dużo złóż, którymi interesują się firmy zagraniczne. Po drodze do Hamed Ela widziałam budynek kanadyjskiego przedsiębiorstwa zajmującego się wydobyciem potasu. Nawiasem mówiąc, był to jedyny budynek, jaki widziałam na tej pustyni.

Po krótkim odpoczynku, wybraliśmy się do solnego jeziora Karum (Assale), które znajduje się około trzydzieści minut jazdy od Hamed Ela.

Na pustynię w ciągu całego roku nie spada ani jedna kropla wody, jezioro jest pozostałością po Morzu Czerwonym, którego wody dawno temu sięgały aż do wschodnich terenów Etiopii. Ze względu na to, że obszar ten znajduje się blisko granicy ze skonfliktowaną Erytreą, towarzyszyło nam czterech żołnierzy. Jeden operował radiem, dwóch karabinami i jeden bronią snajperską. Dla nich, młodych chłopaków, też to była wycieczka. Podobnie jak i my i oni robili sobie zdjęcia na tle jeziora.

Ze względu na bardzo wysokie zasolenie woda jest delikatna i miękka, jakby troszkę oleista i oczywiście człowiek się na niej unosi (podobnie jak w innych solnych jeziorach np. Morzu Martwym). Wybrzeże jeziora podobnie jak i jego dno jest pokryte kryształami soli. Wszędzie jest biało. W pewnym momencie miałam wrażenie, jakbym była na Antarktydzie – tylko temperatura się nie zgadzała. Białe, krystaliczne „plaże” spokojnie można by było pomylić z taflami bezbarwnego lodu. 

Po powrocie do naszego hotelu, który znajdował się pod gołym niebem, czekała na nas lekka kolacja.

Mimo że godzina nie była późna, na zewnątrz panowała całkowita ciemność. Rytm życia na pustyni jest dyktowany przez słońce, my też musieliśmy się do tego dostosować. Każdy z nas dostał łóżko, jednak w przeciwieństwie do łóżek miejscowych, nasze zostały ustawione na otwartej przestrzeni, pod magicznie rozgwieżdżonym niebem.

Może był to przypadek, a może nasze przewodnik chciał byśmy doświadczyli prawdziwego uroku etiopskiej pustyni. Niemniej jednak, kiedy nastała noc, a ja ułożyłam się do snu, zdałam sobie sprawę, że cały czas hula wiatr. I to nie jakiś tam delikatny wietrzyk, tylko naprawdę silny wiatr, który z każdym podmuchem targał moimi włosami i przynosił ekstremalnie gorące powietrze. Miałam wrażenie, jakbym leżała w saunie suchej i ktoś włączył suszarkę do włosów, po czym strumień gorącego powietrza nakierował na moją  twarz. Przez jakiś czas starałam się zasnąć, ale było to niemożliwe.

Po upalnym dniu, kiedy organizm woła o ochłodę, w Danakil nastaje upalna noc.

Temperatura nie spada poniżej 30 stopni, czyli w nocy jest tak, jak w Polsce, kiedy w radiu informują: „Nastały tropikalne upały! Radzimy nie wychodzić z domów!”. Po nieudanych próbach zaśnięcia, przeniosłam swoje łóżko za pobliską chatę. Osłona od niemiłosiernego wiatru od razu przyniosła ulgę. Dodatkowo co kilkanaście minut zaczęłam polewać się wodą, aż w końcu zasnęłam.

Ze snu wyrwał mnie krzyk. W pierwszej chwili, całkowicie zdezorientowana, zamarłam, wpatrując się w rozpościerającą się czerń nocy. Po chwili krzyk się powtórzył, histeryczne io-io-io! Raz po raz cieszę nocy rozrywały na strzępy wrzaski mułów.

W końcu Hamed Ela jest przystankiem dla karawan, które z kopalni soli podążają w dalszą drogę. Każdej nocy, oprócz kilku tysięcy Afarów, w osadzie przebywają setki, jak nie tysiące wielbłądów i mułów.

Co jakiś czas noc rozświetlały latarki ludzi, którzy najprawdopodobniej wybierali się za potrzebą. Oczywiście na toaletę tam nie ma co liczyć, dlatego należy pokonać nieśmiałość czy wstyd i pójść kilka kroków za osadę i na płaskim jak dłoń terenie załatwić swoje potrzeby, mając nadzieje, że tylko kozy, muły i wielbłądy nas obserwują. Życie niektórych ludzi odbywa się właśnie w takich warunkach od narodzin aż do śmierci. Afarowie nie muszą na nią długo czekać. Są jedną z populacji ludzkich, która żyje najkrócej na tym, w ich mniemaniu, świecie pełnym pyłu i słońca. Średnia długość życia wynosi 64 lata, przy czym w 1980 było to zaledwie 37 lat.

Kolejny dzień zabrał nas do raju kolorów.

Na pustyni każdy raj może być bardzo zdradliwy i tak samo było w tym przypadku. 

To na ten moment czekałam niemal rok. To, co widziałam na zdjęciu jeszcze w Warszawie, teraz miałam ujrzeć w rzeczywistości. Wręcz niewyobrażalnym jest, by tak monotonna i szara pustynia mogła kryć takie skarby!

Po półgodzinnym marszu w końcu tam dotarliśmy, do Dallol. Dallol w języku Afarów znaczy „zdezintegrowany”, „niepasujący” i naprawdę ta nazwa w pełni oddaje charakter tego miejsca. Nie pasuje ono kompletnie do całego otoczenia, które jedynie zmienia barwy w skali jasnobrązowy – ciemnobrązowy.

Dallol jest pokryty całą feerią barw – piękną jaskrawą żółcią, gorącym i soczystym pomarańczem, krwistą czerwienią, chłodnym błękitem, fluorescencyjną zielenią i niewinnym białym. Miejsce to jednak nie jest niewinne, jest zdradliwe i złowieszcze. To nie jest miejsce dla człowieka i wiele pułapek czyha na śmiałków, którzy postawią na nim nogę. 

Dallol jest aktywnym wulkanem (zresztą nie jedynym na tym obszarze), który jednak nie wygląda jak typowy wulkan, wznoszący się ponad chmurami z olbrzymim kraterem, z którego kipi czerwona lawa.

Cały obszar Dallol jest usiany gejzerami, fumarolami, jasnożółtymi siarkowymi tarasami, słupami soli oraz kwaśnymi źródłami, których pH spada poniżej 1. Oznacza to, że jeżeli wsadzi się rękę w nieodpowiednie miejsce, to można się nieźle sparzyć, a może i nawet rozpuścić?

Z fumaroli wydostaje się mieszanka gazów: chlorowodór, dwutlenek siarki oraz para wodna pochodzenia wulkanicznego o temperaturze od 300 do 1000˚C. Aktywność poszczególnych elementów stale się zmienia – uśpiony gejzer po chwili zaczyna tryskać wrzącą cieczą, uśpiony fumarol po chwili zaczyna buchać śmierdzącym gazem. Ze względu na tak dynamiczny charakter tego miejsca, zmienia się ono praktycznie z godziny na godzinę. 

Stojąc tam, miałam wrażenie, że jestem na zupełnie innej planecie.

Pod nogami miałam coś, co wyglądało jak czerwony żwir rozpalany żółcią. Za każdym razem, kiedy stawiałam kolejny krok, złowieszczo trzeszczało. Przewodnik uprzedził nas, by ostrożnie wybierać drogę, gdyż skorupa może być bardzo cienka, a pod nią może być otchłań. Przypuszczam, że niewiele osób chciałoby sprawdzić, co w niej się znajduje… Na dodatek unoszący się w powietrzu dwutlenek siarki skutecznie wywoływał kolejne ataki kaszlu.

Dla kogoś z boku musieliśmy wyglądać dosyć zabawnie – raz po raz wzdychając z zachwytu i raz po raz dusząc się kaszlem. By było jeszcze ciekawiej, jeden z moich towarzyszy założył gumiaki. Nie do końca znam motyw, którym się kierował, czyniąc to w temperaturze ok. 50˚C na pustyni, gdzie nie ma wody. Po tej podróży jakoś zniechęcił się do tych gumiaków (możliwe, że pomogły mu w tym odparzone stopy) i zostawił je przewodnikowi. 

Nieopodal Dallol istniało kiedyś miasto, które obecnie jest wymarłe, miasto duchów, jak niektórzy je nazywają.

Istniały tam centra wydobywcze i transportu – soli, potasu i sylwinu. Co ciekawe miasto było zbudowane z soli. Wszystkie ściany budynków zostały stworzone z bloków soli, która była najtańszym i najbardziej dostępnym materiałem budowlanym.  

Krążąc po tym labiryncie zastygłej lawy, tarasów siarkowych, gejzerów i fumaroli, bombardowana przez niezwykłe formacje i niezwykłe kolory i lekko oszołomiona odorem siarki, uzmysłowiłam sobie, jak bardzo tu jest gorąco. Wiele miejsc na pustyni w nazwie odnosi się do piekła. Dallol niewątpliwie jest takim piekłem na ziemi. Człowiek nie przetrwałby tutaj dnia.

Ja po godzinie spaceru w porze porannej, miałam włączone na pełnych obrotach wszystkie systemy chłodzące. Gorąc nie tylko lał się z nieba i bezwzględnego słońca, ale także buchał z ziemi. Po powrocie do samochodu, zdjęłam kapelusz i koszulę, które miały mnie chronić od słońca, oraz buty.

Skierowałam na siebie wszelkie możliwe powietrze, które mogłoby mnie schłodzić. Moje zabiegi nieco mi pomogły, ale wciąż miałam wrażenie, że mój organizm się przegrzewa, a klimatyzacja buha ciepłym powietrzem. Czułam się słabo, a moje całe ciało drżało. Jak ci ludzie potrafią żyć w tych warunkach i przez dni przemierzać tę pustynię w słońcu? Nie wiem.

Wyjeżdżając z Dallol i kierując się w stronę siarkowych jezior, minęliśmy po drodze lokalnego uzdrowiciela.

Ponoć żyje w skałach, daleko od ludzi – nie je, nie pije. Ma doskonałą wiedzę na temat leczniczych właściwości naturalnie dostępnych minerałów. Uzdrowiciel jest wybawieniem dla mieszkańców pustyni, którzy, by dostać się do lekarza, musieliby maszerować kilka dni. W rejonach, w których żyją Afarowie, nie ma żadnego transportu poza wielbłądzimi karawanami. 

Przed południem dotarliśmy do jednej z odkrywkowych kopalni soli.

Dookoła siedziały wielbłądy i muły. Wiele z wielbłądów miało szyje ozdobione mozaiką znaków, które symbolizowały ich właściciela. W niektórych miejscach stały stosy bloków soli, gotowe do załadowania. Jeden blok soli (nieoczyszczony) w pobliskiej osadzie zostanie sprzedany za 2 birry (ok. 30 groszy). Im dalej od kopalni, tym cena będzie wyższa, w Mekele – siedem dni marszu przez pustynię, osiągnie 20 birrów (ok. 3 zł). Wielbłąd, który w warunkach danakilskich średnio żyje 30 lat, może zabrać 40 bloków, muł około 20. 

Pierwszym etapem wydobycia soli jest kucie rowów narzędziem, które przypomina kilof. Całe podłoże jest jedną wielką poduszką soli, której głębokość może sięgać nawet kilka tysięcy metrów. Następnie kilku mężczyzn za pomocą długich kijów stara się podważyć górną warstwę soli. Po jej oddzieleniu, kolejni ludzie zajmują się cięciem warstw na pojedyncze bloki, które później są załadowywane na zwierzęta.  

Cały proces jest bardzo prosty, ale nie jest łatwy. Ludzie pracują w niebotycznie wysokich temperaturach, mając jedynie kawałek materiału na karku. Nie ma tam żadnej infrastruktury, żadnych budynków, żadnych sklepów. Robotnicy muszą zabrać ze sobą jedzenie dla siebie i zwierząt, ale przede wszystkim wodę na cały dzień.

Jeżeli ktoś źle się poczuje, nie może w pół godziny pójść do domu i odpocząć, musi iść kilka godzin w żarze słońca przez pustynię zanim dotrze do pierwszej osady. Jednocześnie, jeżeli dojdzie do wypadku, na miejsce nie przyjedzie karetka pogotowia z lekarzem i ratownikami medycznymi. Najbliższy lekarz jest w mieście, kilka dni drogi przez pustynię.

Kiedy przyglądaliśmy się pracy tych ludzi, podszedł do nas mężczyzna, który rozpłatał sobie palec na pół. Chciał odkazić ranę, ale niestety nic nie miał. Polał palec alkoholem, który mu daliśmy, po czym zawinął go w brudną szmatkę.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przy jeziorach wypełnionych oleistą cieczą.

Przy brzegu leżało kilka martwych ptaków. Ich posklejane pióra wyglądały, jakby ktoś je wysmarował tą mazią z jeziora. Nasz przewodnik stwierdził, że czasem ptaki piją ciecz z jeziora, myśląc że jest to woda lub z desperacji. Jednak badania na tym obszarze mówią o emisji toksycznych gazów. Bez wątpienia to, co zabiło te ptaki, jest też szkodliwe dla ludzi, którzy mogą nie być tego świadomi…

Po dziesięciu latach od tej podróży, wzbogacona o nowe odkrycia na pięciu kontynentach, wciąż uważam że Danakil jest jednym z bardziej niezwykłych miejsc, które odwiedziłam. Afarowie, z kolei, demonstrują niebywałą odporność i udowadniają jak bardzo organizm człowieka jest silny i jak ogromne ma możliwości adaptacyjne do skrajnych warunków środowiskowych. Nie jest to jednak okupione małym kosztem. 

Czy Danakil powinno się zmienić, czy życie Afarów powinno zostać zmodernizowane i „ulepszone”? Nie wiem. Wiem natomiast, że jakiekolwiek zmiany zawsze powinny być dokonywane przy pełnej i świadomej zgodzie tych, których dotyczą i z szacunkiem do środowiska.

Ola Zak

5 5 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze