Felietony

W samym środku zimy, tak na poprawienie nastroju, zapisałam się na pedicure hybrydowy do niewielkiego salonu na przedmieściach Montrealu. Przywitała mnie Mariana, tak na oko czterdziestopięciolatka z Petersburga, która mieszka w Quebecu od dwudziestu lat. I, jak to przy paznokciach bywa, od razu zajęłyśmy się rozmową o wszystkim i o niczym.

Zaczęło się od spodni. Moich ukochanych, dresowych, bardzo wygodnych, w wielkie różowe kwiaty, na widok których moja mama głośno się zastanowiła, gdzie podziałam dobry gust. Na szczęście Mariana natychmiast dostrzegła ich urok. Spytała, skąd je mam. Odpowiedziałam, że nie polecę jej sklepu, bo niestety przywiozłam je z Polski. Westchnęła, wcale jej to nie zaskoczyło. Po tej stronie oceanu nie ma takich pięknych rzeczy. Wszystko nudne, nie ma się w co ubrać.

I tak nam zeszło na temat ciuchów i dbania o siebie. Mariana poskarżyła mi się, że tu nikogo nie obchodzi, co inni mają na sobie. I że przez to się sama „rozlazła”.

Brak jej motywacji do zajmowania się wyglądem, więc stawia na wygodę. A już po spędzonym w domu lockdownie nawet nie chce jej się patrzeć na dżinsy. Legginsy i dresy jakby na stałe przyrosły jej do nóg. Źle się z tym czuje, ale ceni sobie swobodę ruchów i miękki materiał. Może gdyby presja społeczna była bardziej odczuwalna, łatwiej byłoby się pogodzić z dyskomfortem w imię estetyki.

Rozumiem jej żal. Sama też na początku miałam Kanadyjczykom za złe, że nie interesuje ich to, jak wyglądam, ile ważę, czy noszę makijaż i czy mam czyste buty. I po rozmowach ze znajomymi z Polski i innych państw bliższych nam językowo i geograficznie przekonałam się, jak wiele z nas ma wdrukowane w głowie, że ładny, zadbany wygląd to nasz obowiązek nie tylko wobec siebie samych, ale i otoczenia. A jeśli widzimy, że ktoś inny z naszego najbliższego kręgu trochę za bardzo się wyłamuje, dla jego (a właściwie jej) własnego dobra powinnyśmy pomóc, nakierować na właściwe tory.

Bardzo często wynosimy to z domu. Babcie, ciocie i kuzynki na każdym rodzinnym spotkaniu zastanawiały się, która przytyła, a która schudła. Dzieliły się wskazówkami dietetycznymi. Mniej lub bardziej dyskretnie dawały do zrozumienia, że w tej beżowej bluzce twarz wygląda na wypraną, a tamten fiolet podkreśla cienie pod oczami. Za mocny makijaż u nastolatki stawał się przedmiotem ostrej krytyki, a nieumalowane oko u trzydziestolatki stanowiło oznakę zapuszczenia.

Tym wszystkim opiniom, krytykom i próbom pomocy rzadko towarzyszył argument „poczujesz się lepiej”. Na ogół chodziło o to, co powie szefowa, czy klienci uznają nas za wystarczająco profesjonalne, czy facet to pies, czy jednak nie pies i na kości nie poleci.

I nawet kiedy nam się nie chciało, bolały nas stopy, plecy, oczy łzawiły od alergii, na imieniny cioci Zdzisi trzeba było się wystroić. Do klienta – umalować. Na randkę – podkreślić biust i ściągnąć paskiem talię. Bo jeśli my nie mamy ochoty o siebie zadbać, inni będą patrzeć i wystawiać nam w głowie opinie jak w google. „Cztery gwiazdki, dobrze się trzyma, ale miała rozmazaną kreskę.” „Jedna gwiazdka, wygląda jak psu z gardła wyjęta już drugi dzień w tym roku, chyba ją zwolnię.” „Pięć gwiazdek, dopiero co urodziła, a wygląda jak z żurnala.”

I choć nasze obawy są uzasadnione tylko czasami, tym bardziej wśród młodszych pokoleń (często się okazuje, że poza wspomnianą ciocią Zdzisią i babcią Zosią nikogo nasze dwa kilogramy na plusie nie obchodzą), sama myśl o tym, sama świadomość, że te oczy są wszędzie i oceniają, trzyma nas w ryzach. I stresuje. Popycha do porównań i pytań takich jak: „Ale taka gruba jak ona to chyba jeszcze nie jestem?” lub „Czy ja też wyglądam jak straszydło, kiedy się nie umaluję?”.

Przeprowadzka w miejsce, gdzie większość ludzi ma tak otwarcie w tylnej części ciała stopień zadbania wszystkich dookoła, bywa szokiem. Szczególnie jeśli ktoś odkryje, tak jak Mariana, że w świecie pozbawionym presji woli dres od spódnicy.

Z jednej strony to fantastycznie, kiedy można w tym dresie niemal zamieszkać na stałe, pomijając większe wyjścia i ważne spotkania… Ale z drugiej – pojawia się poczucie winy. Wiemy, że w dresach nie wolno. Czujemy, że zmieniamy się w stereotypowe Amerykanki: leniwe, roztyte, łażące po Walmarcie w piżamach i kapciach. (Dla porządku: nie wiem, jak to jest w USA, ale w Kanadzie jeszcze nie spotkałam nikogo, kto robiłby zakupy w piżamie.)

Gdybyśmy miały pod ręką więcej cioć Zdziś i babć Zoś, dresy w ogóle nie wchodziłyby w rachubę. A teraz musimy wybierać same: komfort czy piękno?

Jednak jeśli uda nam się przepracować to poczucie winy i żal, kiedy trochę się rozejrzymy i popatrzymy na kobiety dookoła, okaże się, że są i te w dresach, i te w szpilkach. Niektóre nawet noszą szpilki do dresów. Część maluje się codziennie, część – od wielkiego dzwonu, a jeszcze inne ochlapią twarz wodą i wychodzą podbijać świat. Po prostu w pierwszej kolejności myślą o sobie. O tym, czy im jest wygodnie i czy podoba im się to, co widzą w lustrze. I tyle. Każda może sobie wypracować własny standard, z którym jest jej dobrze.

Jest w takim podejściu dużo spokoju i wolności. A co najfajniejsze, często okazuje się, że ta wyniesiona z domu, zinternalizowana presja jest w dużej mierze wydmuszką.

Kiedy przyjeżdżam do Polski, o wiele częściej zdarza mi się wychodzić na miasto w wersji dresowo-nieumalowanej, ale jeszcze nigdy nie usłyszałam na ten temat przykrego komentarza od obcej osoby. Nikt się nie gapi. Nie wytyka palcami. Najczęściej negatywne recenzje wystawiamy samym sobie, a nie innym mijanym na ulicy kobietom.

Niestety od Mariany wyszłam średnio zadowolona. Nie chciała pomalować mi paznokci lakierem, który sobie wybrałam. Powiedziała, że w bladym złocie będę wyglądać, jakbym miała chore paznokcie.

Chociaż był luty i moje stopy widywałam tylko ja i tylko pod prysznicem, decyzja okazała się istotniejsza, niż przypuszczałam. Okazało się bowiem, że „hybryda to poważna sprawa – zostanie z panią co najmniej na miesiąc. Chyba nie chce pani utknąć na tak długo z brzydkim pedicure?”.

Ton jej głosu niepokojąco przypominał mi ciocię Zdzisię, więc potulnie zgodziłam się na głęboką śliwkę. Wolność wolnością, ale z ciociami Zdzisiami tego świata rzadko się wygrywa.

Karolina Wojciechowska

co zyskasz każdego dnia roku dzięki

Kalendarzowi Polki

czas

różnego rodzaju planery i matryca priorytetów pozwolą Ci się lepiej zorganizować i zaplanować zadania

codzienne podróże

zdjęcia i ciekawostki pozwolą Ci się przenieść w najdalsze zakątki świata każdego dnia

nowe smaki

mnóstwo lokalnych, ale łatwych w przygotowaniu przepisów poszerzy Twoje kulinarne horyzonty

lepszy humor

absurdy prawne Cię rozśmieszą, a refleksje i wspomnienia Polek na Obczyźnie wywołają uśmiech na twarzy i prześlą dobrą energię

wiedzę o świecie

niebanalne ciekawostki, niesamowite miejsca oraz kalendarium pełne świąt i tradycji poszerzy Twoją wiedzę o świecie

pomysł na prezent

Kalendarz Polki jest jedynym w swoim rodzaju książkoplanerem, dlatego może być idealnym prezentem dla bliskiej osoby

inspirację

dziesiątki stron zdjęć i tekstów pozwolą Ci zaplanować wspaniałe podróże

wciągające książki

dzięki naszym polecajkom książkowym poznasz lokalne kultury i najdalsze zakątki świata od kuchni

samoświadomość

60 pytań wzmacniających samoświadomość oraz podsumoniki miesiąca pozwolą Ci zatrzymać się na chwilę w biegu i zastanowić nad tym, co w życiu ważne

5 4 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze