Szósta rano, minut trzydzieści. Zimowe poranne ciemności to nie do końca czas zachęcający do tryskania energią. Komu zresztą by się chciało zrywać z łóżka, kiedy trwa nierówna walka ze sobą: wyciągnąć spod pierzyny kawałek stopy czy nie? Po co tak nagle uruchamiać codzienny bajzel – domownicy śpią, promienie słońca rozjaśnią kuchnię dopiero za dobrą godzinę. Nikt nie woła, o nic nie prosi. Huczy jedynie błoga cisza.
Odruchowo zerkam na telefon.
Otwieram popularną platformę społecznościową z niebieskim logiem i przewijam niekończące się treści. Tekst i wideo bez dna dla szybkiego szota dopaminy między podjęciem decyzji: „co na obiad”, a „co na siebie dziś włożyć”? I tak, jak algorytm podsuwa kolejne treści, tak co jakiś czas widzę sugestie dodania osób do listy przyjaciół.
Większość z nich, po wielu latach emigracji, to już lokalne nazwiska… choć gdzieniegdzie przewijają się i polskie. Nieobce twarze kolegów i koleżanek z podstawówki, gimnazjum, liceum – wyrośnięte i dojrzałe. Piękne profilowe zachęcające do kliknięcia „dodaj do znajomych”.
Jak im się wszystkim teraz powodzi? Czy są szczęśliwi? Gdzie rzucił ich los?
Czy Kaśka z sąsiedniej ławki nadal żywi uraz po nastoletnich kłótniach? A czy Michał z 3B domyślał się, że się w nim podkochiwałam? Czy po tylu latach mielibyśmy nadal rzekę tematów do obgadania? nas będą te same rzeczy? Czy ktokolwiek odpisze, gdy wyślę wiadomość po tylu latach rozłąki?
Morze niewypowiedzianych pytań, które bombardują głowę, a na które odpowiedzi być może nigdy nie poznam.
Już siódma. Z zamyślenia wyrywa mnie soczysty buziak pięciolatka, który przyszedł na poranne przytulanki. Obowiązki wzywają. No nic, może jeszcze uda się kiedyś odnaleźć całą klasę. Kto pamięta, że to w końcu jedno i to samo drzewo?