FelietonyKulturagastro

Czytając różnego rodzaju publikacje w mediach społecznościowych, zauważyłam, że temat napiwków zawsze wzbudza ogromne emocje. Pozornie niewinna rzecz a jednak wielu osobom samo brzmienie tego słowa burzy krew w żyłach. Jak to właściwie jest: dawać czy nie? Jak zawsze, ile osób tyle opinii, jednak w wielu krajach napiwki to tradycja i podróżując, warto wiedzieć, jakie w danym miejscu obowiązują zasady. Oczywiście niepisane, bo na ogół prawo ma się do tego nijak.

Od sześciu lat mieszkam w Meksyku i tutaj sprawa jest prosta: w restauracjach, kawiarniach czy barach standardowo zostawia się 10% kwoty rachunku.

Nie jest to obowiązkowe, ale bardzo mile widziane albo inaczej: nie zostawiając napiwku, wyjdziemy na niewychowanych barbarzyńców. Mój mąż te dodatkowe kwoty wylicza bardzo skrupulatnie, nie może zabraknąć nawet jednego peso, bo co by ludzie pomyśleli. W dobrym tonie jest zostawienie 10% w gotówce, mimo że w wielu miejscach można poprosić o doliczenie ich do rachunku i dokonanie płatności kartą. Gotówka jest tu mile widziana z dwóch powodów: można szybko rozdzielić ją pomiędzy osoby z obsługi i co najważniejsze transakcje gotówkowe w Meksyku nie są opodatkowane.

No dobra, według prawa jak najbardziej podatek powinien zostać odprowadzony,

ale jak wiadomo, teoria i praktyka rzadko idą tu ze sobą w parze. Miłość do banknotów i monet jest w Meksyku równie wielka, jak uczucie do współmałżonka, bez sporego zapasu drobnych najlepiej w ogóle nie wychodzić z domu. Dlaczego? Otóż w tym kraju napiwkami nie nagradzamy tylko znakomitej obsługi w lokalach gastronomicznych, wyciąga po nie rękę każdy, kto zrobi dla nas nawet najmniejszą rzecz typu: pomoże zdjąć walizki z taśmy na lotnisku czy pomacha kawałkiem szmaty na parkingu, mimo że ten jest kompletnie pusty i generalnie pomocy w zaparkowaniu mógłby potrzebować jedynie ślepiec.

Próbowałam kiedyś wyliczyć, ile pieniędzy potrzebowałabym,

chcąc faktycznie zaspakajać finansowe oczekiwania samozwańczych usługodawców: żongler na przejściu dla pieszych – 1 zł, tancerka na kolejnych światłach – 2 zł, muzyk próbujący coś śpiewać pod restauracją – 1 zł, pan na pustym parkingu pod supermarketem: 1 zł, pan wkładający za mnie zakupy do koszyka: 2 zł, pan zanoszący mi siatkę z mlekiem do auta: 1 zł, chłopak myjący czyste szyby auta: 2 zł… i tak codziennie. Niby nie są to napiwki, jednak w Meksyku takie małe daniny są do nich zaliczane i propinita (hiszp. napiweczek) należy się nawet za najbardziej absurdalne rzeczy.

Nauczyłam się już zamykać szczelnie okna w aucie,

bo na każdym przejściu dla pieszych kilka razy wyciągnięta zostanie do nas ręka w oczekiwaniu kilku pesos i nie mam na myśli żebraków tylko właśnie osoby uważające, że wykonały usługę, więc napiwek im się należy. I nie jest istotne, że o usługę w ogóle nie prosiliście. 

W miejscach turystycznych ze standardowych 10% robi się nagle 20%-30%, a kelnerzy bywają dość natarczywi, podsuwając nam pod nos rachunek z wyliczonymi dodatkowymi kwotami do zapłaty. Często klienci na przykład na Riviera Maya są wręcz manipulowani poprzez wzbudzanie poczucia wstydu, jeśli datku nie zapłacą. Zdarza się też, że restauracje próbują wmawiać klientom, że napiwek jest u nich obowiązkowy i to w konkretnej kwocie.

A co na to meksykański Urząd Ochrony Konsumenta (PROFECO)?

Stanowisko urzędników jest jasne: napiwki są w Meksyku dobrowolne, nie ma w związku z tym odgórnych wytycznych, ile mają one wynosić. Urząd zachęca też do zgłaszania przypadków wyłudzania dodatkowych opłat, tak więc jeśli podczas podróży po Meksyku staniecie się ofiarami podobnych praktyk, nie wahajcie się użyć słowa PROFECO (nawet jeśli to jedyne co potraficie po hiszpańsku powiedzieć) – restauratorzy nie będą ryzykować wysokiej grzywny i zostawią was w spokoju. 

Czy daję napiwki?

Tak. Ale tylko jeśli jestem zadowolona z obsługi w restauracji czy hotelu. Nie przemawia do mnie wytaczany nagminnie argument o niskich płacach kelnerów – to nie na nas, konsumentach, ciąży obowiązek utrzymywania pracowników restauracji. Chętnie nagradzam miłą i profesjonalną obsługę, jednak uważam, że wysokość płac pracownicy powinni negocjować z szefem zamiast wzbudzać w klientach poczucie winy. Lokale, w których czuję tego typu presję, omijam szerokim łukiem, bo kiedy coś, co z zasady miało być miłym gestem z naszej strony, zaczyna być odbierane jako obowiązek, czuję się wykorzystywana a przecież nikt z nas tego nie lubi, prawda?

Barbara Piotrowska de Navarrete, Meksyk

5 2 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze