To była długa podróż. Wysłużony, ale niezawodny na każdej trasie, staruszek subaru szczęśliwie przemierzył kolejne tysiąc kilometrów. Po drodze dzielnie stawił czoła rzęsistej ulewie, by dowieźć nas do nowego (ale chwilowego) miejsca emigracji.
Wczesny, rześki poranek otulony gęstą mgłą nadawał scenerii niemal nierzeczywistego charakteru. W tym świetle szlaban i strażnicy graniczni wydawali się częścią jakiejś iluzji – granicy, której formalnie nie ma, ale którą każdy odczuwa.
Zbliżaliśmy się do Jarinje. To nie zwykły punkt na mapie. Serbia nie uznaje Kosowa, więc oficjalnie to tylko „punkt kontrolny” – formalnie to nie granica. Ale spróbuj przejechać bez dokumentów albo – co gorsza – z kosowskim stemplem w paszporcie. Kłopoty masz murowane. Prawdziwa „zabawa” zaczyna się, kiedy ktoś wjeżdża do Kosowa z Albanii, w oczach Serbii… nigdy nie przekroczył granicy. Zatem, jak chce do niej wjechać, skąd się niby wziął? Sytuacja jest patowa – to jakby zabrnąć w ślepą uliczkę. Albo zawraca, albo kombinuje.
Z kosowskim paszportem, jeszcze do niedawna, w ogóle nie było łatwo i powiedzmy szczerze, daleko się nie zajechało. Przez długi czas mieszkańcy Kosowa potrzebowali wizy nawet do Unii Europejskiej. Od 1 stycznia 2024 roku mogą jeździć do strefy Schengen bez uprzykrzających podróż bolączek.
Pamiętam dokładnie kiedy kilka lat temu wyruszyliśmy z mężem w nasz pierwszy bałkański roadtrip. Uciekliśmy przed szczytem letniego sezonu i nieznośnymi tłumami. Czerwcowe słoneczne przedpołudnie. Usiedliśmy w Missini – kawiarni w centrum Prisztiny w oczekiwaniu na Arbena, z którym mieliśmy się spotkać.
Mocno europejsko – pomyślałam, gdyby tylko zlikwidować ten dym papierosowy wdzierający się w każdą komórkę ciała, wsiąkający w ubrania – byłoby wręcz cudownie. Nie mogłam już wtedy wyzbyć się obsesyjnej wręcz myśli, że chmury dymu, choć niewidoczne i nieproszone będę nosić na sobie, do momentu wrzucenia ubrań do pralki. Z Arbenem rozmawialiśmy o wszystkim. Wiedziona ciekawością wypytywałam o wiele rzeczy, które wydawały mi się dziwne, niezrozumiałe.
Po spotkaniu miałam jednak w głowie jeszcze więcej pytań, które pozostały bez odpowiedzi. Nasz rozmówca nie krył za to, że trochę nam zazdrości tej swobody – podróżowania między krajami bez potrzeby załatwiania formalności.
Jeszcze kilka lat temu w Kosowie można było tylko pomarzyć o podróży bez tego wizowego biurokratycznego tańca. Wtedy jeszcze dla Arbena upragnione spotkanie z siostrą i jej rodziną w Szwajcarii było bliżej nieokreśloną przyszłością. Mam nadzieję, że się wreszcie spotkali.
Czasem chodzi o paszport, a czasem o całe miasto. Mitrowica żyje w dwóch rzeczywistościach jednocześnie. Na południu tworzy ją albańska część, na północy serbska. Granica jest tu dosłowna.
Miasto dzieli rzeka Ibar, a paradoksalnie łączy most, który mimo swojego symbolicznego ciężaru wciąż pozostaje przejściem między dwoma perspektywami. Odkąd się tu przeprowadziłam, brakuje mi trekkingowej aktywności (choć w planach mam już dłuższe i krótsze eksploracje tutejszych Alp).
Wprowadziliśmy więc wraz z mężem zwyczaj wieczornych przechadzek. Należymy do zdecydowanej mniejszości, która wałęsa się po moście ot tak, bez celu. Most to symbol podziału, miejsce gdzie nawet zimą przy minusowej temperaturze może zrobić się gorąco. Przekroczenie mostu to jak wejście w alternatywną wersję rzeczywistości. Ludzie zazwyczaj zostają w „swojej” części.
Po jednej stronie – albańskie napisy, równolegle flagi Albanii i Kosowa, euro w obiegu, na murach graffiti UÇK (partyzantki walczącej o niepodległość Kosowa). Po drugiej – cyrylica, serbskie tablice rejestracyjne, dinary w sklepach (używane, mimo że oficjalnie zabronione – będące częścią suwerenności kraju), monastyry, na ścianach murale z Serbią: bez Kosova nema Srbije („bez Kosowa nie ma Serbii).
Most mitrowicki to niby zwykły most, ale co jakiś czas staje się punktem zapalnym. Bywało, że Serbowie blokowali go barykadami, układając sterty kamieni i ziemi, by nikt z południa nie mógł przejść.
Potem sytuacja się uspokajała, ale napięcie nigdy tu całkiem nie znika. Obecnie mostu „pilnują” włoscy karabinierzy, którzy niczym strażnicy z innej rzeczywistości, pełnią swoją rolę w tym miejscu, gdzie granica nie jest już tylko geografią, ale raczej niepisanym podziałem. Ich obecność, choć spokojna, przypomina raczej konieczność niż rzeczywiste zagrożenie, bo most jest tu nie tylko fizycznym łącznikiem, ale symbolem napięcia, które wciąż tkwi w powietrzu.
W teorii to jedno miasto. W praktyce? Jakby dwa różne światy, w których obowiązują inne reguły.
I nie chodzi tylko o flagi czy walutę. Każda część ma swoje szkoły, własne instytucje, a nawet swoje numery kierunkowe. Nawet prąd i internet bywają różne. Inny język, inne waluty, inne tablice rejestracyjne. Powiewające strzępy serbskich flag albo murale z czarnym dwugłowym orłem, zależnie od tego, po której stronie się stoi.
To miejsce, gdzie historia nie jest zamierzchłą przeszłością – jest codziennością. W jednym mieście żyją ludzie, którzy widzą świat w zupełnie inny sposób. Dwa światy, które się stykają, ale rzadko się mieszają. Czy to się kiedyś zmieni?
Kosowo to kraj, który wciąż nie do końca „osiągnął” swoją tożsamość na poziomie międzynarodowym. Choć jest uznawane przez ponad sto krajów, to Serbia oraz kilka innych państw wciąż nie traktują go jako odrębnego państwa.
Dla wielu mieszkańców Kosowa oznacza to życie w zawieszeniu – pomiędzy uznaniem międzynarodowym a wewnętrzną tożsamością narodową. Mentalna granica dla wielu jest równie trudna do pokonania jak fizyczna.
I nawet mapa nie daje jednej odpowiedzi. W Serbii Kosowo to po prostu „Kosowo i Metohija” – część Serbii. W Rosji – to Serbia. W Albanii – pełnoprawne, niepodległe państwo.
Jeśli Kosowo miałoby określić swój status tak, jak się to robi na portalach społecznościowych, to jedyna właściwa opcja brzmiałaby: „To skomplikowane”. Bo niby jest niepodległe, ale nie dla wszystkich. Niby ma swoja flagę, rząd i granice, ale dla Serbii to wciąż zbuntowana prowincja. I tak to już tutaj działa – oficjalnie jedno, w praktyce drugie, a w codziennym życiu… trzeba się jakoś odnaleźć.
W XXI wieku granice powinny być czymś oczywistym. Szlaban, strażnik graniczny, stempel w paszporcie. A jednak w Kosowie można przejechać przez nieistniejącą granicę – której formalnie nie ma, mieć paszport, który nie działa i mieszkać w mieście, które żyje w dwóch równoległych rzeczywistościach.
Tożsamość Kosowa jest więc w budowie. Kiedy granice mentalne są zbyt silne, tworzą barierę nie tylko dla uznania przez innych, ale także dla wewnętrznego poczucia spójności. W Kosowie wciąż toczy się batalia – nie tylko o akceptację przez świat, ale także o to, jak zdefiniować siebie w obliczu tej złożonej, podzielonej rzeczywistości. Czasami najtrudniejszą granicą do przekroczenia jest ta, którą sami sobie postawiliśmy.
Świetny felieton, bardzo ciekawy i uczący 👌
Bardzo dobry felieton, powinien dotrzeć do wielu ludzi.