Temperatura w nocy po raz pierwszy spadła do dziesięciu stopni. Liście miłorzębu już wybarwione na złoto, opadają chmarami po każdym deszczu czy silniejszym wietrze. W powietrzu czuć ten charakterystyczny zimny aromat, przez który nawet w słoneczne dni odgadujemy bliskość zimy. Znów pora na porządki jesienne.
Na pewno każda inna dumna posiadaczka całych czterdziestu metrów kwadratowych dobrze mnie zrozumie: po prostu nie ma wystarczająco dużo miejsca, żeby w zwykłej szafie trzymać rzeczy i na lato, i na zimę. Więc dwa razy do roku trzeba wymienić kołdry, kurtki, spodnie i buty; raz wyjąć na wierzch swetry, raz je pochować w najdalszej głębi, by oddać miejsce letnim sukienkom na ramiączkach.
Dlatego rano trzeba zażyć jakiś lek antyhistaminowy (jestem uczulona na kurz i roztocza) i zacząć skakać po drabinie w tę i we wtę. Czasem uśmiecham się do tych sukienek, do których brakowało mi zaledwie utraty jednego czy dwóch kilogramów, a których nie założyłam przez całe lato; innym razem zastanawiam się, czy jeszcze cerować i schować, czy jednak już wyrzucić, choć tak bardzo szkoda.
Oczywiście, za każdym razem trafiam i na rzeczy, o których istnieniu kompletnie zapomniałam. Tym razem były to beciki. Mają już osiem lat z kawałkiem; ładnych parę sztuk – część dostałam w prezencie, a część była nieadekwatna do temperatur. Moja córka uwielbiała być zawinięta w becik, początkowo w ogóle nie chciała inaczej zasypiać, więc trzeba było mieć zapas, bo i prało się co chwilę.
Przytuliłam na chwilę misia i króliczka, pogładziłam stado ptactwa, które dawniej otulały delikatne dziecięce ciałko. Ano, trzeba się pozbyć i was. Za śpioszkami, zabawkami, kartonowymi książeczkami, łyżeczkami przeznaczonymi dla bezzębnych ust, za wózkiem, łóżeczkiem, fotelikiem i chustą pójdziecie i wy w dobre ręce. Oby dzieciom, którym będziecie odtąd służyć, wszystko sprawdziło się tak samo dobrze jak nam!
Obdzieliłam trzy ciężarne „znajome znajomych”. Zrobiłam zdjęcia, popakowałam starannie w paczuszki, usiadłam przy stole… a z oczu trysnęły łzy. Przerażony mąż pyta: „Co się stało?!”, ja siedzę bezradnie skulona, a łzy jak sznury pereł spadają na blat.
*
Dawno już nauczyłam się odpowiadać z uśmiechem na pytania „dlaczego tylko jedno?”, „kiedy następne?” czy stwierdzenia „jeszcze macie czas”, „małej przyda się rodzeństwo”. Ból straty (https://klubpolek.pl/nigdy-juz-sie-nie-usmiechne/), a przede wszystkim utraty nadziei, stępił się, przygasł.
Już nie pęka mi serce, gdy widzę uśmiechnięte ciężarne. Już potrafię uśmiechać się do bobasów znajomych. Potrafię też zupełnie spokojnie i szczerze powiedzieć córce, dlaczego nie ma rodzeństwa (oczywiście w zrozumiałych dla ośmiolatki terminach). Mało tego! Przecież sama mówię z uśmiechem: Matka Natura wie, co robi. Widać tak powinno być.
Myślałam, że sobie poradziłam, że sobie wszystko wytłumaczyłam. Przecież jestem dorosłą, dojrzałą emocjonalnie osobą, która w dodatku cały czas nad sobą pracuje. To, że wystarczył becik do otwarcia śluzy, zaskoczyło mnie i mną wstrząsnęło. Zdołałam oszukać samą siebie… a jednak oddając ostatnie niemowlęce akcesoria, otworzyłam nagle puszkę Pandory. Więc naprawdę w sercu zgasła ostatnia iskierka nadziei? Więc przestałam liczyć na cud? Więc to już?…
Gdy beciki już „wyszły” z domu, pomyślałam z ulgą – co z oczu, to z serca. Niechże spadnie mi z serca ten kamień, niechże ta nieznośna nadzieja pójdzie sobie precz. Czekam z utęsknieniem na dzień, w którym poczuję, że sto procent mnie zaakceptowało tę rzeczywistość tak różną od wymarzonej.
Ciekawe, jak długo będę musiała czekać.
Tulę ❤️
Dzięki <3
Pozdrawiam
<3