Felietonypodróże życie

Na naszej drodze spotykamy przeróżne osoby. Każdego dnia mijamy mnóstwo ludzi, z którymi potencjalnie możemy wejść w interakcje. Gdy do takich dochodzi, często wymieniamy się życiowymi doświadczeniami oraz lekcjami, jakich dostarczyło nam życie. Wspieramy dobrym słowem, żartujemy, rzucamy w trakcie dyskusji jakąś ciekawostkę o świecie, by zabłysnąć. W moim przypadku temat naturalnie schodzi na podróże i to co z nich wyniosłam. Wtedy już po drugim lub trzecim zdaniu pada niejednokrotnie pytanie: “A gdzie pani mieszka, że tyle wie o świecie?”. 

Tu zatrzymamy się chwilę dłużej, bo domów w swoim życiu miałam kilka. Nie bez przyczyny znajomi czasem nazywają mnie powsinogą. Krążyłam po swoim ojczystym kraju, jak i zaliczyłam zagraniczne epizody. Jeżdżę sobie po świecie, odwiedzając różne miejsca, ale w końcu taki ponoć jest żywot emigrantów. Jak raz wyjadą, to później ciężko ich powstrzymać przed kolejnymi wyjazdami. Natomiast z każdym z miejsc, w których byłam, w jakiś sposób się utożsamiam. Te kraje i miasta, które mijałam na swojej drodze, stały się częścią mnie oraz pomogły mi na różnych etapach życia zrozumieć świat. Jeśli miałabym się zatem przedstawić, to zaczęłabym tak: Jestem Martyna i mam obecnie dwa domy. Jeden w Polsce, drugi w Maroku. Sercem natomiast chętnie wracam do czasów hiszpańskiej emigracji. Lata w podróży i życie pomiędzy kontynentami przyniosły mi wiele cennych lekcji, a najwięcej nauczyły mnie popełnione błędy. 

Pierwszy dom mam w małej miejscowości nad najdłuższym jeziorem w Polsce, gdzie jest więcej drzew i lasów niż ludzi.

Tam się wychowałam i dorastałam. Tam też przeżywałam bolączki nastoletniego życia, lecząc złamane serce tanim winem, pitym z koleżanką w krzakach za szkołą. Wtedy obiecywałyśmy sobie, że żaden facet na świecie nie jest nas wart. Teraz obie jesteśmy szczęśliwymi żonami. Nic zatem nie pozostało z naszych obietnic pozostania wiecznie pięknymi singielkami. Moje rodzinne miasto budzi we mnie wielki sentyment, ale i kojarzy się z lekko nudnym życiem. Na próżno szukać tam sensacji. Życie w nim jest odgórnie ustalone i wytyczone przez niezmienny grafik. Nie ma niezapowiedzianych wizyt czy szalonych ekscesów, a życie kręci się głównie wokół pracy i odpoczynku po niej w domowym zaciszu. Czasem człowiek wyjdzie na kawę do miasta, choć knajp jest raczej niewiele, więc ciągle trafiamy w te same miejsca. Wszystko jest uporządkowane. Szare są tam zatem nie tylko jesienne dni, ale też proza codziennego życia. Jak to mój mąż ma w zwyczaju mówić, zero spontaniczności czy dzikości. Jednakże w tym schemacie można znaleźć pewien spokój. Wiem, że jak trzeba, to rodzice zaopiekują się psem, mama zrobi mężowi po pracy obiad, a na niedzielną kawkę widzimy się rodzinnie u jednej z babć. Mogę wyjść na łono natury bez większego wysiłku, bo do lasu lub nad jezioro mam dosłownie dziesięć minut spacerkiem. Tam chętnie napawam  się cudowną polską zielenią, której tak brakuje mi w ciepłych krajach lub mogę spuścić łódkę na wodę i popływać. 

Iława, bo tak nazywa się moje miasteczko, przez wiele lat mojego życia, pomimo licznych zalet, nie była miejscem wystarczającym. Wpajano mi, z resztą tak jak i teraz wpaja się innym dzieciakom, że czasem trzeba rozłożyć szerzej skrzydła i sięgnąć po marzenia.

Innymi słowy wyjść ze strefy komfortu. Zatem na studia wyprowadziłam się do Gdańska. Poskakałam sobie trochę po trójmiejskiej aglomeracji, poszerzając horyzonty, po czym, korzystając z opcji wymiany, wyjechałam do Hiszpanii. Ostatni rok licencjatu spędziłam w Andaluzji, a dokładniej na wybrzeżu Costa de la Luz. Skłamałabym, pisząc lub mówiąc dziś, że się nie bałam, jadąc tam. Inny język, otoczenie, zupełnie nowi ludzie. Z drugiej jednak strony, czy to nie strach jest jednym z najlepszych motywatorów? 

Przeczytałam kiedyś, że strach może albo paraliżować człowieka i wtedy się ucieka jak najdalej lub zmotywować i dać przestrzeń do rozwoju. Pozwala nam bowiem poznać pewne emocje, które z początku mogą być dla nas zaskakujące, a po uporządkowaniu prowadzą nas do bycia lepszymi i urozmaicają życie.

Rozłożyłam zatem skrzydła jeszcze szerzej. Jednak już nie moje, tylko samolotu. To był mój dziewiczy lot. Mając dwadzieścia jeden lat pierwszy raz zobaczyłam palmy rosnące wszędzie przy ulicach oraz kąpałam się w innym morzu niż nasz słony Bałtyk.

Hiszpania pokazała mi, czym jest życie z pasją. Tam nauczyłam się, jak to jest szaleńczo kochać oraz jak bardzo względnym pojęciem jest czas. Najpierw mieszkałam rok w Huelvie. Mieścinie prostej, lecz zarazem nieziemsko urokliwej. W miejscu, gdzie wszystko było na później, a spacery z rana do sklepu po bułki kończyły się na szklaneczce wina tinto de verano. Wieczory na przemian umilały mi sałatki z krabów jedzone nad wybrzeżem i gorące latynoskie tańce z nowo poznanymi znajomymi. Obracanie się w międzynarodowym towarzystwie pozwoliło mi rozwinąć moje interpersonalne umiejętności, a studia na zagranicznej uczelni nauczyły zarządzania czasem oraz radzenia sobie ze stresem. Przeprowadzka na Majorkę z kolei nauczyła mnie, czym jest uczucie oderwania się. Mieszkanie na wyspie jest czymś zupełnie innym niż przebywanie na kontynencie. Miałam wiele razy wrażenie, że jestem w malowniczej krainie otoczonej wodą, przez którą problemy świata do mnie nie docierają. W tym okresie chyba najmocniej odcięłam swoją pępowinę zależności. Rodzina i znajomi zawsze mogli na mnie liczyć, ale dostrzegłam, że w tym życiu to ja jestem najważniejsza. Nadeszła pora, by postawić wszystko na niezależną kartę.

Zrozumiałam, że muszę zadbać o to, jak ja chcę spędzić resztę swojego czasu, a nie wciąż patrzeć na to, czy komuś będzie smutno i tęskno, gdy jestem za granicą. Wtedy też pierwszy raz nie wróciłam na święta do polskiego domu. Stwierdziłam, że pora spróbować żyć na odległość.

W Palmie spędziłam zdecydowanie najbardziej beztroski czas życia, popełniając wiele błędów, których nie żałuję. Od zawsze wolałam robić szalone rzeczy, niż żałować i gryźć się w domysłach, co by było, gdyby. Życie w gdybaniu bowiem nie przynosi niczego dobrego, a powoduje jedynie rozgoryczenie. To jak trwanie w oczekiwaniu na coś cudownego, co raczej nigdy nie nadejdzie. Dopowiadanie sobie historii do sytuacji, która nigdy się nie wydarzyła. A ja wtedy wołałam brać życie, jakie jest i wyciskać je jak przysłowiowe cytryny na lemoniadę. Zarówno dobre jak i złe jego aspekty. 

Po Hiszpanii przyszedł czas na pierwszy poemigracyjny powrót do Polski. Nie było mi chyba zbyt trudno, bo nawet do końca nie pamiętam tamtego okresu. Gdybym miała jakieś bolączki, to pewnie bym je zarejestrowała, tak jak wyryłam sobie w głowie problemy reemigracyjne sprzed roku. Wtedy, w środku postpandemicznego świata, musiałam wrócić z Maroka do ojczystego kraju na trochę dłużej. W tamtym momencie przyświecały mi dwa cele, jakimi były organizacja ślubu kościelnego i rozwój zawodowy. Wylatując z Agadiru, miałam w sobie wielkie pokłady motywacji oraz głowę pełną nowych pomysłów. Czułam się tak, jakbym dopiero rozwijała swoje żagle. Jednocześnie jednak obok euforii pojawiał się ból, którego nie mogłam wpierw zrozumieć.

To była tęsknota za bezpiecznym domem, za tym co udało mi się stworzyć w północnej Afryce, a czego nigdy nie miałam w Polsce.

Tam bowiem wyrzekłam się pogoni za pędem czy modą, a tu znów musiałam wpaść w te tryby. Ciężko było tym bardziej, że przymusiłam też do przeprowadzki marokańskiego męża. Przyleciał do Polski chwilę po mnie i został tu do dziś. Wiedzieliśmy, że na początku łatwo nie będzie. Mierzenie się z systemem, później z rasizmem, a w końcu z naszymi lękami o przyszłość przypłaciłam lekkim załamaniem nerwowym. Zamknięta granica marokańska wcale mi wtedy nie ułatwiała życia. Wszystko szczęśliwie uporządkowało się na początku tego roku i udało mi się stworzyć balans między dwoma domami. Aczkolwiek cofając się we wspomnieniach do lat hiszpańskiej emigracji, mogę powiedzieć tylko jedno: nie brałam życia na poważnie. Po ówczesnym powrocie do Polski znalazłam dość szybko pracę i wypełniłam swój kalendarz minipodróżami. Może potrzebowałam ucieczek, a może taki był po prostu mój styl bycia – wiecznie pozornie nieobecna i chwytająca okazje. Nie było miesiąca, w którym nie byłam gdzieś w świecie. Francja, Holandia, Izrael, Portugalia, kilkakrotnie Grecja czy moje kochane Karaiby. Wiele krajów, mnóstwo miejsc, a jeszcze więcej znajomości nawiązanych po drodze.

W każdym zakątku zostawiłam kawałek siebie. Podróże były wtedy dla mnie prawdziwymi lekcjami życia, podczas których pielęgnowałam swoje wewnętrzne dziecko.

Do dziś jest to dla mnie nie tylko sposób na relaks, lecz także na poznanie siebie jeszcze bardziej. To one ukształtowały obecną wersję mnie i przeobraziły w bardzo empatyczną osobę, która wciąż szuka sposobów na naprawę świata. Podczas moich wypraw zobaczyłam nie tylko bajeczne miejsca, lecz także jak funkcjonują podwójne standardy. Zrozumiałam, że kolekcjonowanie dóbr materialnych nigdy nie przynosi takiej satysfakcji jak realna pomoc komuś w potrzebie. Nauczyłam się być wdzięczną, nawet jeśli nic nie idzie po mojej myśli, cieszyć się z małych rzeczy i momentów. W końcu to, co sobie wytatuowałam na żebrach w Hiszpanii, nie wzięło się znikąd. Amor daría y recibirá – miłość daje i zabiera. Nie możemy oczekiwać dobra, bez dawania tego samego. Chcąc otaczać się czymś pozytywnym, sami musimy tą aurę wpierw wytworzyć. A jak już będziemy szczęśliwi, ot tak po prostu, to i los zacznie nam pomagać i podsuwać więcej cudownych rzeczy. Tak z tysiąca podróży los zesłał mnie przypadkiem do kraju, który tylko utwierdził mnie w tym, czego się wcześniej nauczyłam.

Moim drugim domem stało się Maroko.

Cztery lata temu ubzdurałam sobie, że pojadę do tego kraju z koleżankami, poznać bliski orient. Nie muszę chyba mówić, że z początku relacja, jaka mnie z tym krajem połączyła, to był słodko-gorzki miks wrażeń. Jeden dzień był przepełniony wszystkim, co najlepsze, a tuż po nim pojawiał się taki, który wprowadzał mnie w najgorsze odmęty rozpaczy. Piękna architektura, cudowne krajobrazy, niesamowita gościnność i otwartość wielu Marokańczyków mieszały się co chwilę z nagabywaniem z podtekstem seksualnym, próbami kradzieży oraz niesmacznymi zaczepkami. Długo mi zajęło, nim się przyzwyczaiłam do tego wszystkiego, co mnie spotykało. Choć teraz myślę, że to może nawet nie przyzwyczajenie, a raczej lekkie zobojętnienie. W Maroku do wszystkich moich podróżniczych lekcji doszły bowiem dwie najważniejsze. Po pierwsze, niczego w życiu nie można brać za pewnik. Nie powinno się planować, licząc na to, że zupełnie nic nie wpłynie na nasz koncept życia. Dookoła nas wszystko się zmienia, więc i my powinniśmy być elastyczni. Co sekundę coś wymyka się światu spod kontroli i zgubnym jest myślenie, że możemy panować nad swoim własnym życiem w stu procentach. W końcu jedyną stałą rzeczą jest zmiana, jeśli bym miała zacytować Heraklita z Efezu. Idąc tym tokiem myślenia, skoro nie panuję w pełni nad swoim losem, to może lepiej przestać się też stresować sytuacjami, na które nie mam wpływu. Stąd poniekąd wywodzi się też ta druga lekcja. Poza pracą, w której muszę przestrzegać pewnych ustalonych terminów, warto jest wrzucić trochę na luz. Nie wszystko musi być na już, zrobione w tym momencie. Niektóre rzeczy mogą poczekać na lepszy moment. Ten może nadejść całkiem naturalnie następnego dnia, za tydzień lub za miesiąc. Jeśli faktycznie coś ma się wydarzyć, to tak się stanie. Ostatnio w swoich podróżach cofam się do miejsc, w których już byłam. Zerwałam z zasadą wyjazdu tylko raz do danego miejsca. Zrozumiałam bowiem, że na różnych etapach życia dążymy do czegoś innego. Podróżniczo zatem odkrywamy inne aspekty miast, które odwiedzamy. Natomiast dom dla mnie to nie tylko miejsce. To przede wszystkim ludzie, którzy mi towarzyszą. To wszyscy, którzy ubarwiają mi miejsca, pozwalając przeżywać smutne oraz niesamowite chwile, pomagając w trudnościach czy celebrując ze mną sukcesy. Dom jest moją oazą, w której znajduję wytchnienie po podróżach, kreuję przestrzeń na rozwój oraz dbam o siebie. Architektura, tradycje, kultura – to często schodzi na drugi plan, bo najważniejsi są moi ludzie i emocje, z jakimi łączę dane rzeczy i miejsca. Tym samym, choć domy w teorii mam obecnie dwa, w Agadirze oraz w Iławie, to w praktyce jest ich więcej. Moje miejsca, w których dobrze się czuję, rozsiane są po świecie i już poddałam się w szukaniu tego jednego na stałe. Mój mąż często mi powtarza, że nie umiem nigdzie zapuścić mocnych korzeni.

W końcu wszystko się zmienia, więc pozwolę sobie płynąć z prądem. Jeśli los rzuci mnie znów gdzieś w inną stronę, ważnym będzie tylko, bym miała przy sobie najbliższych.

Natomiast obecnie, gdy rozmawiam z ludźmi i staram się im wytłumaczyć, że mam dwa domy, większość z nich nie może zrozumieć, jak mogę tak mówić i łączyć zupełnie inne światy ze sobą. Ja sama czasami dziwię się sobie, że tak lekko przychodzi mi życie między jednym krajem a drugim. Raz w miesiącu tu, raz tam. Gdy umawiam się ze znajomymi, często ktoś rzuci, że musi lepiej zorganizować sobie czas, by odwiedzić rodzinę mieszkającą tuż obok. Wtedy pojawiam się ja, mówiąca, że ten weekend mam luźniejszy, więc wybiorę się do rodziny męża. Nieco abstrakcyjnie to brzmi, gdy pomyślę, że między Polską a Marokiem jest ponad cztery tysiące kilometrów, a ja rzucam taką frazą, jakby to było tylko godzinę drogi ode mnie. Tak jednak wyglądają moje podróże z domu do domu. Staram się nie stawiać granic, tylko stwarzać okazje do wyjazdów.

A gdy już rozmawiam z ludźmi o tych dwóch państwach, to bywa, że oczekuje się ode mnie ich porównywania. Często zatem szukam podobieństw czy zestawiam je ze sobą. Aczkolwiek żadnego z tych krajów już nie faworyzuję.

Kiedyś Maroko wiodło prym, dziś zupełnie nie. Orient jest fascynujący, jednak samymi cudownymi obrazkami i wiecznym słońcem człowiek nie żyje. Gdy przychodzi czas na życiowe problemy, okazuje się, że system danego kraju nie zawsze nam odpowiada lub zaspokaja potrzeby. Przeprowadzając się na stałe do innego miejsca, musimy patrzeć nie tylko na jego kulturę i zwyczaje, lecz także na dostęp do rynku pracy, pomocy socjalnej czy możliwości rozwoju. Czasem coś pasuje mi bardziej tam, a czasem coś w Polsce. Mam możliwości łączyć te dwa światy, więc korzystam, żyjąc w obu.

Martyna Dzido

5 6 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
Kasia
1 rok temu

Bardzo rozumiem to, o czym piszesz. Po 19 latach na emigracji (5 krajow) przestalam porownywac co jest lepsze/gorsze, w ktorym miejscu itd. Nie wiem tez, ktory kraj jest moim domem. Czuje sie dobrze i w Polsce i w Portugalii i w Czechach, i zazwyczaj nie tesknie za zadnym z miejsc bardziej niz za innym. Biore to co jest, ciesze sie tym co mam, narzekamna to co mi przeszkadza i kazdemu miejscu dostaje sie po rowno :). Lubie sie tez wloczyc, jak piszesz sama tez jestem uwazana za powsinoge. Obecnie jako, ze pracuje na pelen etat w korpo, wlasciwie tylko weekendy… Czytaj więcej »

Last edited 1 rok temu by Kasia Sosińska