Dwa lata, jeden miesiąc i 10 dni minęło, od kiedy zamieszkałam w Zurychu. Spakowałam całe moje warszawskie życie w 9 pudeł. Zmieścił się jeszcze rower, nie zmieścił się kot. Został z siostrą. Ubolewam nad tym do dzisiaj, ale mam dziecko, dwulatka, więc to prawie to samo.
Rzym to miasto miłości, Paryż to nonszalancja, Praga – swojskość, a Zurych? Wciąż szukam dla niego słowa.
Największe miasto w Szwajcarii, ale Zurych jest bardziej wiejski niż miejski. Wszyscy się tu znają, nawet ja raptem po dwóch latach widzę znajome twarze w sklepie, na spacerze czy nad jeziorem. A kiedy widzę, to zatrzymuję się, żeby pogadać, tu nie ma krótkich rozmówek. Obyczaje nakazują, żeby opowiedzieć, co u ciebie. Babcie, choćby tylko mijały mnie na spacerze, zawsze dziarsko rzucą „Grüezi mitenand!” czyli odpowiednik naszego dzień dobry.
Podobno reszta Szwajcarów nie lubi Zuryszan. Ale może to taki sam stereotyp jak ten, że w Polsce nie lubi się Warszawian. Kiedy byłam w Paryżu, spotkałam Polaków, którzy przyłączyli się do mnie, żeby razem zjeść obiad. Zapytali w końcu, skąd jestem, a mnie nie chciało się tłumaczyć, że z Rajgrodu i że to takie małe miasteczko na pograniczu Podlasia i Suwalszczyzny, więc odpowiedziałam, że jestem z Warszawy.
Do końca obiadu nie padło już ani jedno słowo.
Wracając do tematu, bo, jak widzicie, mój strumień świadomości jest rwący, nieprzewidywalny i zmienia kierunek co chwilę. Mam nadzieję, że się kiedyś z tego wyleczę. Przejdźmy zatem do faktów.
Zurych jest podzielony na 12 dzielnic. Miasto ma zaledwie 91,88 km² powierzchni, czyli tyle co nic. Porównując do wyżej wymienionych aglomeracji.
Jest stolicą kantonu o tej samej nazwie. Kanton jest odpowiednikiem (prawie) naszego polskiego województwa. W mieście żyje około 400 tysięcy ludzi, a metropolia położone jest nad jeziorem zuryskim, z którego wypływa rzeka Limmat (a do niej wpada rzeka Sihl).
Tutaj należy dodać, że życie towarzyskie czyli moje ulubione, toczy się w głównym stopniu nad wodą. Można usiąść na kocyku, napić się wina po całym dniu ciężkiej pracy. Przyjść z rodziną, zrobić piknik, godzinami wpatrywać się w taflę jeziora i pobliskich wzgórz.
Krótko o historii miasta.
Początkowo w czasach neolitu (czyli 700 lat p.n.e.), Zurych był małą osadą, zbudowaną nad jeziorem zuryskim. 2000 lat później pojawili się, cóż za zaskoczenie, Rzymianie. Założyli posterunek celny na wzgórzu, nad rzeką Limmat, zwany, i to jest też pierwsza nazwa, Turicum. Dzisiaj jest to geograficzny środek miasta i nazywa się Lindenhof. Następnie mija 10 wieków i po kilku perturbacjach (kolejne stulecia), Zurych uzyskuje prawa miejskie. Zaczyna prężnie się rozwijać w każdej dziedzinie. Przyciąga osobistości ze świata filozofii, nauki i sztuki. Mieszkali i żyli tu między innymi Albert Einstein, James Joyce, Johann Wolfgang von Goethe, Lenin i Trocki oraz Richard Wagner i Thomas Mann.
W XX wieku narodził się tu słynny artystyczny kierunek, dadaizm, który jest odrzuceniem sprawdzonych zasad i kanonów w sztuce. Tutaj artyści mogli sobie na to pozwolić, bo, jak wiemy, Szwajcaria nie brała udziału w wojnie, była państwem neutralnym. Wówczas Europa była pogrążona w konfliktach i twórcy chcieli, choćby na chwilę, zaprzeczenia tego, co się działo dookoła nich. Osobiście uważam to za paradoks, bo drugiego tak uporządkowanego i zadbanego miasta nie znam, a dada to porzucenie ładu i wszelkich norm na rzecz artystycznego chaosu.
Kilka dekad po czasach dadaizmu przenosimy się do szalonych lata 60. i 70. Z opowiadań mamy mojej koleżanki wynika, że Zurych był szalonym miastem. Miał swoje mroczne strony. Mój R, urodził się w Zurychu, wspomina, że pamięta zaniedbane przedmieścia i części parków przeznaczone dla osób uzależnionych i bezdomnych. Władze miasta dbały o to, żeby nie przesiadywali w centrum, na dworcach i zapewniły im przestrzeń tylko do ich użytku. Możecie sobie wyobrazić, co się tam działo.
Aktualnie Zurych jest jednym z najdroższych miast w Europie. Duży wpływ na to mają siedziby najdroższych i największych banków świata. Bogata klientela z sektora finansowego sprawia, że ceny nieruchomośći niekiedy są tutaj astronomiczne. I tak: średnia cena wynajmu mieszkania dla jednej, dwóch osób, waha się od 3 do nawet ośmiu tysięcy franków. Te ostatnie są już w ścisłym centrum i z okien można podziwiać widok na jezioro i (podczas dobrej widoczności) Alpy. Można również wynająć dwupiętrowy dom z ogródkiem. Zapłacimy od około 4 tysięcy franków wzwyż. Oczywiście, mając dużo szczęścia. Walka o mieszkania w dogodnej lokalizacji jest owiana tyloma mitami, że podczas poszukiwań może nam nieraz opaść zapał.
Kolejną ciekawostką jest masowe hodowanie dosłownie wszystkiego przez mieszkańców Zurychu. Każdy ma swoje ogródki na parapetach, pod oknem, na balkonach i dachach. Jeśli ktoś dodatkowo ma domek działkowy (Der Schrebergarten), to również zwierzęta, głównie drób. Wyobraźcie sobie – wracacie z pracy, a tu nagle wyrywa Was z waszych myśli piejący kogut! Bardzo lubię to doznanie. Większe zwierzęta, takie jak owce, kucyki, osły i lamy (sic!), można spotkać w specjalnych ogrodach przy Gemeinschaftszentrum, czyli odpowiedniku naszych domów kultury. W Zurychu jest ich kilkanaście. Działają na zasadzie aktywizowania mieszkańców danej dzielnicy.
Hoduje się też krowy, czyli symbol Szwajcarii. Jak ja bym chciała, żeby w Polsce też się taki przyjął! Niedaleko mnie jest taka hodowla. Część farmy trzeba było zlikwidować, bo, uwaga, jakiś bogaty pan wykupił obok ziemię i otworzył pięciogwiazdkowy hotel. Goście hotelowi, wychodząc rano na taras i popijając najdroższe espresso świata, mogli podziwiać swoich sąsiadów – k r o w y!
Nasuwa mi się określnie dla Zurychu. Miasto sprzeczności i paradoksów, gdzie klimaty miejskie łączą się z wiejskimi, jak nigdzie indziej. Najlepiej to widać na Banhofstrasse, czyli najdroższej ulicy w Europie. Pełnej butików od Chanel po Pradę, na Dolce&Gabana kończąc. Witryny zapierają dech w piersiach. Z przepychu i bogactwa aż biją po oczach. Tuż obok, na Burkliplatz, w każdy wtorek i piątek jest organizowany targ (Markt) z jedzeniem i kwiatami.
Każdy liczący się farmer i rolnik przyjeżdża tutaj sprzedawać swoje wyroby. Dla mnie, która kocha obserwować ludzi, jest to widok nadzwyczajny, bo z jednej strony widzisz nienagannie ubranych bankierów, którzy przyszli kupić zdrową żywność, a tuż obok nich Franza albo Jonasa z czerwoną jak burak buzią, wymieniających się uprzejmościami.
Mówię Wam, oni razem wyglądają jak żywcem wyjęci z Monthy Pythona.
Autorka tekstu i zdjęć: MAŁGORZATA DOBRYDNIO / DOBRA GOSHKA
Z ciekawością przeczytałam, bo Szwajcaria zawsze trochę mnie intrygowala. Muszę jednak przyznać, ze absolutnie nie kojarzylam Zurychu z wiejskimi klimatami. Jak to czasem można mieć mylne stereotypy zakorzenione idę lat !
Pozdrawiam serdecznie
Nika (uwaga: Warszawianka :))
Zapraszam, oprowadzę po mieście i farmach z miłą checią 🙂
Pewnie by mi się w Zurychu spodobało, bo ja lubię miasto, ale jednak z klimatami wiejskimi mi bliżej 😉 Tutaj pod Paryżem mieszkam przy lasku i dzięki temu zachowuję moją równowagę. Co mi sie natomiast nie podoba, to język w Zurychu. Kompletnie nie czuję niecmieckiego, o czym Ci już chyba kiedyś pisałam;)
Ja nie znoszę niemca…niestety muszę się uczyć. Nie ma zmiłuj. Latem e Zuri jest pięknie, można pływać w rzece 🙂
Świetny tekst, pozdrowienia z zuryskiej północy! 🙂
Dzięki!
Ahhh Zurych… 🙂 Mam nadzieję, że kiedyś gdzieś w okolicy zamieszkam. A może znów w Bernie? 😉
Fajny wpis Gosiu 🙂
Aniu, dziękuję bardzo i na pewno do miłego 🙂
Nie zgadzam się z autorką. To są jakieś głupie stereotypy. Warszawiacy są przemili.
Tak, ja to wiem i pan to wie, ale ci którzy się do mnie przysiedli mieli inne zdanie.
Wsyydzisz sie tego że jesteś z jakieś wsi z Polski? To naprawdę głupie
Wręcz przeciwnie! Tylko nie będę sobą zajmować połowy spotkania i tym skąd pochodzę.
Ale dużo się dowiedziałam o Zurychu, kupuje bilet i przylatuje latem
świetnie, latem najlepiej ☺️