Czy to jak zostaniemy przyjęci przez rodzinę naszego partnera ma znaczenie?
Dla wielu osób zapewne nie, bo to przecież nie z rodziną się wiążemy, ale czy aby na pewno? Zwłaszcza gdy decydujemy się na daleką emigrację, to, jak traktuje nas rodzina i przyjaciele naszego partnera, może okazać się kluczowe dla przetrwania związku. Znam kilka historii, gdzie chłodne przyjęcie przez zagraniczną rodzinę kładzie się cieniem na cały pobyt w danym kraju. Nierzadko też Polki przekonują swoich mężów, by przeprowadzili się do Polski. Potrzebują wsparcia swojej rodziny (np. młode mamy w wychowaniu dziecka), gdyż nie dostają tego zrozumienia w ojczyźnie partnera.
O tym, że samopoczucie na obczyźnie może być mocno skorelowane z przyjęciem przez rodzinę partnera przekonałam się, gdy poleciałam pierwszy raz do Kolumbii poznać bliskich mojego chłopaka (obecnie męża).
Na wstępie okazało się, że rodzinny sylwester to impreza z grillem, karaoke i bingo na pięćdziesiąt osób. Brzmi świetnie, ale przyznam, że sytuacja do najłatwiejszych nie należała. Trzy dni wcześniej po raz pierwszy przekroczyłam Atlantyk. Z chłopakiem spotykaliśmy się jedynie pół roku, a moja znajomość hiszpańskiego ograniczała się do buenos dias i gracias.
Na szczęście chęci i czyny są ważniejsze niż słowa. Na owym sylwestrze, będąc przytłoczoną wszystkim dookoła i brakiem możliwości komunikacji, udałam się do kuchni. Pomyślałam, że dodatkowa para rąk tam się przyda. Przecież do wytłumaczenia, jak mam coś pokroić, za dużo słów nie potrzeba.
Moim wybawieniem okazały się buñuelos (smażone serowe pączki – tradycyjny grudniowy przysmak). Masa składa się z jajek, skrobi kukurydzianej, wody z trzciną cukrową oraz drobno mielonego sera. Przypomina odrobinę tę na pierogi leniwe, jednak lepi się z niej małe, okrągłe kulki, które smaży się na głębokim tłuszczu.
Buñuelos najlepiej smakują na gorąco (tak jak nasze pączki). Na spotkaniu rodzinnymi mieliśmy pięćdziesiąt osób chętnych do konsumowania gorących, słodko-słonych kulek, miałam zapewnione zajęcie na dłuższy czas. Nie podejrzewałam wtedy, że ten drobny gest zaoferowania pomocy w kuchni otworzy mi tak szeroko drzwi do serc mojej nowej rodziny.
Dopiero po pewnym czasie przyznali się, że myśleli, że będę bardziej zdystansowana. Polska w umysłach Kolumbijczyków zapewne nie pojawia się zbyt często. Wiedzą, że geograficznie leży na wschód od Niemiec, do których wyemigrowało sporo osób z Kolumbii.
Zapewne dlatego zostaliśmy wrzuceni do jednego worka z naszymi germańskimi sąsiadami. Okazuje się bowiem, że stereotypowo uznaje się nas za chłodnych w relacjach i raczej niezbyt rodzinnych. Udało mi się to przekonanie zmienić, mimo lekkiego wycofania z powodu bariery komunikacyjnej i szoku kulturowego, jakiego doświadczyłam.
W Kolumbii zostałam otoczona bezwarunkową akceptacją, troską i wsparciem. Ze strony mojej teściowej oraz jej siedmiu sióstr, kilkunastu kuzynek oraz braci, a więc ciotek i wujków mojego męża.
Także młodsze pokolenie, czyli rodzeństwo i kuzyni męża, przyjęło mnie z otwartymi ramionami. Choć przy pierwszych spotkaniach moje możliwości rozmowy kończyły się po dwóch zdaniach. Nie przeszkadzało to jednak w tym, by właściwie od razu uznać mnie za część rodziny i zapraszać na różne wydarzenia. Mnie jako mnie, a nie jako dodatek do syna, brata czy kuzyna.
Muszę przyznać, że nie od razu byłam gotowa, by przyjąć tę kolumbijską gościnność. Jednak po pierwszych miesiącach i wielu godzinach ślęczenia nad hiszpańskim uznałam, że muszę spróbować swoich sił i pojechać gdzieś bez mojego partnero-tłumacza. Po sukcesie dwudniowego, samotnego wyjazdu otworzyłam się na propozycje mojej nowej rodziny.
Pierwszym krokiem była kawa z kuzynką. O jakże się cieszyłam, że możemy rozmawiać, a ja WSZYSTKO rozumiem! Po spotkaniu zaproponowałam, byśmy poszły do nas do domu, bo mój partner powinien już wrócić z pracy i na pewno też chętnie się z nią zobaczy. Jakież było moje zdziwienie, gdy się zorientowałam, że przysłuchując się ich pogawędce, nie rozumiem prawie NICZEGO. Szybko zrozumiałam, że kuzynka tak umiejętnie prowadziła rozmowę w kawiarnii, że nie zauważyłam, jak specjalnie upraszcza dla mnie każde zdanie.
Później pojechałam z przyszłą szwagierką na jednodniowy wypad z jej pracy. Wiedziała, jak bardzo spodobały mi się okolice San Pedro de los Milagros, które przypominają mi nasze polskie góry z pasącymi się na nich krowami w czarno-białe łaty.
Gdy następnym razem jechała służbowo w ten region, zaproponowała, żebym jej towarzyszyła. Pod pretekstem, że woli jeździć z kimś niż sama. Kolejny drobny trik, bym czuła, że to ja robię coś dla niej, gdy tak naprawdę to ona wyciąga mnie z domu, motywuje do mówienia po hiszpańsku i zabiera w miejsce, które przypomina mi ojczyznę…
Następnym wyzwaniem było samodzielne pojechanie do rodzinnej miejscowości męża i podróż z pięcioma starszymi paniami do kolumbijskiego kurortu. Było wspaniale, bo choć wciąż brakowało mi słów, by móc swobodnie rozmawiać, to moje próby spotykały się z nieustającym wsparciem.
Bardzo subtelnym poprawianiem (na moją prośbę), zachęcaniem, bym podejmowała kolejne próby opowiadania różnych historii, ale również absolutnym zrozumieniem, gdy szłam sama na spacer lub chciałam poczytać w ciszy książkę. Poczułam, że jestem częścią rodziny, która nikogo nie zmusza, by był kimś innym. I zrozumiałam, że miłość, jaką obdarzył mnie mój mąż, wywodzi się właśnie z tego kochającego domu, w którym może się nie przelewało, ale który był pełen tolerancji i przestrzenii na popełnianie błędów.
Obecnie mój mąż sam przyznaje, że jeśli byśmy się kiedyś pokłócili, jest przekonany, że jego rodzina, w większości składająca się z kobiet, zawsze stanie po mojej stronie. I choć pewności nie mam (i nie zamierzam tego sprawdzać), przyznać muszę, że myślę podobnie.
Jak wspaniale! Cudownie trafić na taką rodzinę! I cudownie się z takiej rodziny wywodzić…