Felietony

Polka i Pakistańczyk. Poznaliśmy się ponad osiem lat temu w Wietnamie, pobraliśmy pięć lat temu w Tanzanii, potem mieszkaliśmy w Dubaju, Arabii Saudyjskiej, Nigerii, teraz na krótko wylądowaliśmy w Beninie, w Afryce Zachodniej.

Kulturowy minimalizm – odrzucamy to, co zbędne

Aby stworzyć solidne podwaliny dla naszego związku, zaczęliśmy od przewietrzenia głów i porządkowania dusz. Pozbyliśmy się wszelkich kulturowych naleciałości, które mogłyby nam zaszkodzić. Niczym węże zrzuciliśmy wierzchnią warstwę skóry, aby móc swobodniej rosnąć i lepiej poruszać się po nieznanym gruncie.

W pierwszej kolejności poszły uprzedzenia i stereotypy. Brzmiały one mniej więcej tak: Muzułmanin – islamski terrorysta, jeśli nie wysadzi się przy kawie podczas pierwszego spotkania, to po ślubie gwałtem nawróci heretyczkę na islam, narobi gromadkę dzieci, a kobiecie odbierze paszport i zamknie ją w piwnicy; Europejka – sex, drugs & rock’n’roll, femme fatale wykorzystująca mężczyzn jedynie w celu zaspokojenia swych nigdy nienasyconych żądz, niezdolna do miłości egoistka, wyrodna matka, która nie jest w stanie założyć rodziny.

Potem przyjrzeliśmy się zbytecznym tradycjom i obyczajom. Budowanie wspólnego życia na uniwersalnych wartościach ponadkulturowych przyszło nam łatwo, bo nigdy nie mieszkaliśmy razem w żadnym z naszych krajów ojczystych, Polsce ani Pakistanie. Uniknęliśmy borykania się z presją społeczną, od początku żyliśmy po swojemu.

Tu i teraz

Cygański styl życia oswobodził nas z przywiązania do życiowego status quo oraz sprawił, że przestaliśmy identyfikować się z jednym, narodowym kręgiem kulturowym. Duży wpływ miał na to fakt, że zawsze obracamy się w środowiskach ekspackich – ludzi tymczasowych, takich jak my. Ekspaci w odróżnieniu od emigrantów nie próbują się asymilować, co najwyżej uczą się kilku zwrotów w lokalnym języku, żeby poradzić sobie na targu. Na więcej nie mają czasu ani ochoty, gdyż za rok, dwa, maksymalnie cztery los zabierze ich w dalszą drogę. Ta tymczasowość powoduje, że w każdym kraju jesteśmy raczej obserwatorami niż uczestnikami. Problemy natury politycznej czy gospodarczej nie spędzają nam snu z powiek, bo wiemy, że jeśli sytuacja zrobi się niebezpieczna, zostaniemy ewakuowani. Nam się to jeszcze nie przydarzyło, ale kilku znajomych przed laty tak właśnie, w pośpiechu, opuściło Libię.

Żyjemy zakorzenieni w chwili obecnej, przez co nasza codzienność jest bardzo skondensowana. Ekspackie przyjaźnie nawiązuje się błyskawicznie i mają one ogromnie intensywny przebieg niczym wakacyjne romanse. Bo też nigdy nie wiemy, ile czasu nam zostało. Kto wyjedzie najpierw, my czy oni? Gdy nadchodzi czas rozstania nie płaczemy, bo wiemy, że taka jest kolej rzeczy i już do niej przywykliśmy. Ze starymi znajomymi zostajemy w kontakcie i czasem, co kilka lat udaje nam się spotykać gdzieś w świecie. A pustkę momentalnie wypełniają nowi przybysze. Dlatego czerpiemy garściami nie tylko z kultury kraju zamieszkania, ale także z dziedzictwa kulturowego najbliższych znajomych, którzy pochodzą ze wszystkich zakątków naszej planety. Pozacierały nam się granice oraz narodowościowe tożsamości, trwa natomiast nieustanne przenikanie się kultur, ciągły przepływ i wymiana wartości, wierzeń, obyczajów. Nic nie trwa wiecznie, wszystko płynie. Kultury też, a ich wartkie nurty stale się mieszają.

Wielokulturowość czy transkulturowość?

Według definicji słownikowych wielokulturowość to „współistnienie jednostek i grup powołujących się na swą szczególną tożsamość kulturową”. Tyle, że w naszym związku ani Saqib nie czuje się przede wszystkim Pakistańczykiem, ani ja ponad wszystko Polką. Kilka lat temu przechodziliśmy etap, na którym ja czułam się Europejką a Saqib Azjatą. To było kiedyś. Teraz jesteśmy już tak wymieszani, że trudno powiedzieć, kto w naszym związku jest bardziej europejski, a kto azjatycki.

Czy jesteśmy multi-kulti?

Nie lubimy etykietek, ale jeśli mielibyśmy się na jakąś zdecydować, nazwalibyśmy się ludźmi. Albo lepiej ziemianami, jednymi ze stworzeń zamieszkujących naszą planetę, tak samo jak zwierzęta, rośliny i minerały. W każdym zakątku kuli ziemskiej czujemy się jak u siebie. Toteż zamiast wielokulturowości, wolimy termin „transkulturowość”, który zamiast podkreślać jednorodność i odrębność kultur, skupia się na ich mieszaniu, przenikaniu i wymianie. Tworzeniu nowej jakości.

Domowy transkulturowy przeplataniec

Jadamy wegetariańskie dania, więc najlepiej służy nam kuchnia indyjska, pakistańska, libańska, włoska i meksykańska. Chętniej niż pakistański chai (herbatę na mleku z przyprawami) pijamy czarną kawę. Jeśli chodzi o chleby i wypieki, to Saqib, tak jak ja, najbardziej lubi te polskie. Europejskie dania jadamy sztućcami, wschodnie palcami lub pałeczkami. Niedawno w Beninie w indyjskiej restauracji, kiedy jadłam palcami masala dosę, podszedł do mnie rozpromieniony właściciel. Powiedział, że brak mu słów, aby opisać radość, jaką mu sprawiłam tym, że jem jedzenie, tak jak się powinno. Zabawne, że w Europie nikt nie podchodzi do Saqiba, żeby pogratulować mu biegłości w posługiwaniu się nożem i widelcem.

Z taką samą chęcią siadamy na podłodze, krześle czy sofie, z tym, że zawsze po turecku, tak nam najwygodniej. Nosimy ubrania w stylu zachodnim, ale dostosowujemy się do lokalnych obyczajów. W Arabii Saudyjskiej Saqib nie mógł nosić szortów poza naszym zamkniętym osiedlem, a ja musiałam narzucać abaję (cienki płaszcz). Tu w Afryce nogi powinny być zakryte co najmniej do kolan, więc bierzemy to pod uwagę.

Porozumiewamy się po angielsku, czasami wrzucamy zwroty w urdu, po polsku oraz w językach krajów, w których mieszkamy. Nadal zdarza nam się powiedzieć w suahili „asante sana” (dziękuje bardzo) albo „pole, pole” (powoli, powoli). Czasem wykrzykniemy wietnamskie „ối giời ơi” („ojzojoj” o mój Boże). W Dubaju i Arabii często używaliśmy popularnych zwrotów jak „inshallah” (jak Bóg da), „wallah” (obiecuję) albo „masalama” (do widzenia).

Nasz barwny związek oraz życie na walizkach nauczyły nas dystansu do siebie i do innych, choć muszę przyznać, że dyskryminacja nadal potrafi nas szokować. Ze względu na ciemniejszy kolor skóry, w Azji i Afryce, Saqib notorycznie uważany jest za mojego kierowcę. Zwykle tego typu sytuacje obracamy w żart, bo nie boimy się otwarcie mówić o kolorach ani rasach. Zresztą w Beninie na każdym kroku wołają na mnie „jovo” (biała). Saqib oczywiście w mig podłapał i zaczął się do mnie zwracać „moja Jovo”, on natomiast już od wielu lat jest „moim Brownie”.

Jutro idziemy na spotkanie Polonii w Beninie, jest nas tu raptem sześć osób. Wszyscy od dawien dawna mieszkamy za granicą, większość z nas prowadzi ekspacki styl życia i ma partnerów obcokrajowców. Więc może powinnam raczej powiedzieć, że będzie to spotkanie transkulturowe z elementami polskimi?

[

5 1 vote
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
12 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
Awatar użytkownika
6 lat temu

Bardzo pozytywny wpis. I like it!

trackback

[…] Yovo i Brownie. Czy jesteśmy multi-kulti? (wpis gościnny dla portalu Polki na Obczyźnie) […]

trackback

[…] Yovo i Brownie. Czy jesteśmy multi-kulti? (wpis gościnny dla portalu Polki na Obczyźnie) […]

trackback

[…] Yovo i Brownie. Czy jesteśmy multi-kulti? (wpis gościnny dla portalu Polki na Obczyźnie) […]

trackback

[…] Yovo i Brownie. Czy jesteśmy multi-kulti? (wpis gościnny dla portalu Polki na Obczyźnie) […]

trackback

[…] Yovo i Brownie. Czy jesteśmy multi-kulti? (wpis gościnny dla portalu Polki na Obczyźnie) […]

trackback

[…] Yovo i Brownie. Czy jesteśmy multi-kulti? (wpis gościnny dla portalu Polki na Obczyźnie) […]

trackback

[…] Yovo i Brownie. Czy jesteśmy multi-kulti? (wpis gościnny dla portalu Polki na Obczyźnie) […]

trackback

[…] Yovo i Brownie. Czy jesteśmy multi-kulti? (wpis gościnny dla portalu Polki na Obczyźnie) […]

trackback

[…] Yovo i Brownie. Czy jesteśmy multi-kulti? (wpis gościnny dla portalu Polki na Obczyźnie) […]

trackback

[…] Yovo i Brownie. Czy jesteśmy multi-kulti? (wpis gościnny dla portalu Polki na Obczyźnie) […]