Jest czwartkowy poranek. Szykuję ulubioną zieloną herbatę w stylu, w jakim przyrządza się ją w państwach Maghrebu – używając suszonych liści gunpowder i świeżej mięty. Mąż właśnie przyniósł pyszny börek z tureckiego sklepu, zasiadamy do śniadania. Za godzinę wybieram się na zajęcia, więc powoli szykuję torbę i odpowiednie książki, sprawdzając, czy niczego nie zapomniałam. Wtedy zaczyna się lawina wiadomości na WhatsAppie.
Pierwsza głosi: Czy ktoś ci się czasem nie włamał na konto na Instagramie?
– A co się dzieje? – odpowiadam i otrzymuję zdjęcie moich pleców z jakimś kaleczonym gramatycznie tekstem o Bogu i bitcoinach, najwyraźniej ktoś próbuje naśladować mój styl wypowiedzi, niestety używanie tłumacza Google mu w tym nie pomaga. Od tego momentu pisze do mnie jeszcze z piętnaście dobrych dusz, które próbują mnie przestrzec.
W skrzynce mejlowej zaś dostrzegam powiadomienie wysłane o drugiej trzydzieści nad ranem: twój adres e-mail został zmieniony. Jeśli to nie ty dokonałeś zmiany, zabezpiecz swoje konto. Próbuję wszystkich dostępnych opcji, ale nic z nich nie wynika – Instagram może sprawdzić, czy to ja na podstawie selfie, a ja takowych nie umieszczam na swoim profilu, między innymi po to właśnie, by nie zostały użyte w różnych nieciekawych celach. Nie przemyślałam, że plecy też się nadadzą.
Centrum pomocy głosi: cofnij zmianę w wysłanym przez nas mailu, ale ten nie daje takiej opcji. Być może umożliwiał ją dawno temu. Numer telefonu też zmieniono na cudzy. Ponoć zmianę adresu e-mail należy potwierdzić, a ja tego nie zrobiłam. To przywodzi na myśl, że włamano mi się i na maila, więc momentalnie wszędzie zmieniam hasła. Dobre dusze zgłaszają Instagramowi włamanie na konto, ja też. Odpowiedź pewnie trochę zajmie.
Życie toczy się dalej…
A jednak nie do końca. Po początkowym stresie nieudolnych prób odzyskania konta, akceptuję fakt, że przepadło i próbuję o tym nie myśleć. Ten profil to nie tylko sposób na podtrzymywanie znajomości internetowych, co na obczyźnie często jest synonimem braku samotności. To w pewnym sensie moja marka, ponieważ jest tam grono osób, które mnie czytają, a ja, jako autorka reklamuję na nim nie tylko swoje wiersze i felietony, ale też książki. Za moment mam wydać powieść, właśnie skończyłam ją pisać. Jeszcze tylko przejdzie redakcję i korektę… A ja nie mam konta.
Przez moment odechciewa mi się korzystania z tego portalu do końca życia, ale książki nie wypromują się same, trzeba będzie działać, czy mi się to podoba czy nie. Zastanawiam się, ile takich profili pod moim pseudonimem artystycznym będzie wisiało w czeluściach Internetu, ile razy będę zaczynała od nowa. W międzyczasie jest weekend, spędzam czas z rodziną.
Męża spotyka coś przykrego i muszę być dla niego oporą. Mój problem w porównaniu do jego własnych jest błahostką, zresztą przyłapuję się na samokrytyce – poważnie, będziesz to przeżywać? To tylko głupi profil internetowy. Ludzie tracą członków rodziny, kończyny albo życie, a ty masz żałobę z powodu Instagrama. Ogarnij się.
No i ogarniam się, a jednak towarzyszy mi poczucie straty.
Ostatecznie pozwalam sobie na te emocje, bo wiem z doświadczenia, że walka z własnymi uczuciami jest niezdrowa. Ten smutek i żal nie wynikają tylko z utraty konta, odnajdę przecież tych samych ludzi i wrócę do promocji swojego pióra. Chodzi o poczucie naruszenia prywatności, przestrzeni osobistej. Ktoś wszedł buciorami w moje wiadomości, w moje relacje z ludźmi. Na szczęście najwyraźniej nie mówi po polsku, ale wszedł.
Pamiętam, jak oglądałam film dokumentalny, w którym banda dzieciaków włamywała się do domów słynnych ludzi i okradała ich z dóbr materialnych. Jedna z poszkodowanych osób powiedziała: twój dom to twoja prywatna, bezpieczna przystań. Kiedy ktoś się do niej włamie, pozbawia cię tego poczucia komfortu. Już zawsze czujesz się nieswojo, nawet we własnych czterech kątach. I ja doświadczyłam czegoś podobnego, momentalnie ogarnął mnie wstręt na widok własnego profilu, nieprzyjemne poczucie, że już wcale nie chcę tam być.
Zatem po weekendzie założę kolejny profil.
Wrócę do pracy nad promocją, niezależnie od tego, czy odzyskam ten, na który się włamano, czy też nie. Wszystko w tym życiu jest ulotne, coś się kończy, coś innego zaczyna. Takie sytuacje są dla mnie zawsze powodem do refleksji, jaką lekcję powinnam z nich wynieść?
W tym przypadku zdecydowanie wkładać mniej serca w niestabilne kwestie, w swoją działalność, swój biznes. Przynajmniej nie do tego stopnia, by cierpieć psychicznie z powodu porażki. Są w życiu ważniejsze rzeczy, a ja muszę sobie częściej przypominać, jak lepiej zarządzać pokładami swojej energii i kreatywności, by nie przejmowały całego mojego życia i wyszły mi na zdrowie, nie na odwrót.