W tym roku zupełnie wyjątkowo w Wielkanoc mieliśmy wolne – i to w oba dni! Normalnie zazwyczaj musimy pracować – weekendy to właśnie czas, gdy nauczyciele-korepetytorzy zakasują rękawy i zarabiają na ryż nasz powszedni. W tym roku jednak polska Wielkanoc nałożyła się na chińskie Święto Czyste i Jasne (Qingmingjie), odpowiednik naszego Święta Zmarłych. A że święto wypadło w niedzielę, Chińczycy dostali w poniedziałek dodatkowy dzień wolny. Hurra!
Jak na prawdziwą Polkę przystało, w Wielką Sobotę zakasałam rękawy. Przed pracą zamarynowałam mięso, zagniotłam ciasto na mazurek i zostawiłam ciasto drożdżowe do rośnięcia.
Mąż, choć Chińczyk, też musiał wziąć udział w świątecznych przygotowaniach: wyszorował pomarańcze na wkładkę do mazurka. Popołudnie spędziłam w kuchni – babka drożdżowa, mazurek, schab nadziewany śliwką – wszystkie smaki, za którymi tak tęsknię. Oczywiście nie tylko ja urobiłam się po łokcie.
Nasza kunmińska Polonia znów zrobiła imprezę składkową. Było zaplanowane wszystko, nawet żur, chrzan i prawdziwy chleb z chrupiącą skórką (każdy, kto był w Azji, rozumie o czym mówię: tu są dostępne tylko niedobre bagietki i jeszcze gorsze pieczywo tostowe…).
W niedzielę zrobiłyśmy z córką pisanki – kochani rodzice czterolatków serdecznie polecam ugotowanie trzy razy większej ilości jajek niż naprawdę potrzeba; godzina spokoju gwarantowana! Po południu zapakowałam dziecię w elegancką sukienkę (oczywiście później wytarło nią do czysta całą podłogę), wzięłam męża pod pachę i poszliśmy obchodzić Wielkanoc.
Były pluszowe zajączki, jajka w dużej ilości, śmiechy, chichy i przeżarcie. Prawie jak w Polsce.
O siódmej trzydzieści zerknęłam na męża, który wprawdzie chętnie uczestniczył, ale jakoś blado wyglądał. Pożegnałam się prędko z gośćmi, wymówiłam tym, że dziecko trzeba położyć spać, bo już późno i…
Mąż nigdy by się nie przyznał, ale był przerażająco głodny. Idea jedzenia kwaśnych produktów (żur, ogórki kiszone, chleb na zakwasie, śledzie itd.) wraz z dużą ilością pieczywa i wszechobecnymi jajkami, w dodatku większość potraw na zimno, wydaje się atrakcyjna bodaj tylko Polakom.
Słońce-Moich-Oczu wszystkiego spróbował, ale niczego nie chciał powtórzyć. Dlatego z kilkugodzinnej uczty wyszedł z niemal pustym żołądkiem. Gdy tylko się zorientowałam, postanowiłam go uratować. Wyszliśmy więc na tyle wcześnie, żeby zdążył się najeść przed porą snu naszej córeczki, a na tyle późno, by na ulice wróciły przenośne jadłodajnie.
Mijaliśmy kotły z zupami, minigrille, setki lokalnych przekąsek. W końcu doszliśmy do straganu z pieczonymi węgorzami ryżowymi i innymi grillowanymi pysznościami na ostro. „Kochanie, może masz ochotę na węgorza?” – zapytałam niewinnie. „Ależ skąd, przecież właśnie zjedliśmy kolację!” – odpowiada mąż, który nie chce mi robić przykrości, pokazując, że nie smakowało mu wystarczająco, by się najeść po korek. Patrzę mu w oczy i zaczynam się śmiać. Najpierw tylko cicho chichoczę, ale już po chwili pękam ze śmiechu i ocieram łzy rozbawienia. W końcu udaje mi się wykrztusić: „Naprawdę możesz coś jeszcze zjeść, nie będzie mi przykro”.
Dziesięć szaszłyków i solidną butelkę piwa później zadowolony mąż popuszcza pasa. Rozsiada się na małym, plastikowym taboreciku wyłożonym na chodniku i patrzy mi głęboko w oczy. „Wesołych Świąt!” – mówi, a ja wiem, że znowu się udało: święta były wesołe, szczęśliwe i syte nie tylko dla mnie, ale również dla całej mojej maleńkiej rodziny.
Radujmy się! I pamiętajmy, że od ślepego zapatrzenia w tradycję lepsze jest tworzenie własnych, specjalnych tradycji, dzięki którym wszyscy możemy być szczęśliwi. Myślę, że w przyszłym roku po oficjalnej kolacji znów pójdziemy na węgorze…
Natalia Brede, Chiny
***
Jeśli podobał Ci się ten tekst,
ZOSTAŃ NASZYM PATRONEM NA
Więcej o naszych Patronach i o nas: