Do Tajlandii wyjechałam cztery lata temu.
Trafiłam tam wprost po stażu w Niemczech, gdzie do dyspozycji miałam najnowocześniejszy sprzęt i pieniądze nie grały wielkiej roli. W Sangkhlaburi było zupełnie odwrotnie. Miałam jednak poczucie, że robię coś ważnego. Zostałam jedynym weterynarzem w promieniu 220 kilometrów, a zarazem managerem, choć tego nie było w planach.
Poza maleńką lecznicą o iście polowych warunkach, miałam do ogarnięcia także schronisko, w którym przebywało około pięćdziesięciu psów i kilka kotów. Bajzel, jaki zastałam, był po prostu niesamowity, bo przez ponad miesiąc nie było nikogo, kto by owym przybytkiem dowodził. Musiałam więc zebrać wszystko do kupy z zupełnego gruzowiska.
Kiedy przejrzałam, co właściwie mamy dostępne, załamałam ręce. Sprzęt w większości popsuty. Większość leków i materiałów takich jak np. wenflony była spleśniała, nadgryziona przez myszy lub/i przeterminowana. Mając na uwadze brak funduszy, musiałam jakoś zorganizować chociaż najpotrzebniejsze rzeczy. I tu pojawiło się pytanie: jak się za to zabrać? Otóż bardzo prosto, wbrew pozorom. W Tajlandii absolutnie wszystko można kupić, trzeba tylko wiedzieć gdzie iść i co powiedzieć. Tak więc zaopatrzenie zdobywałam w aptekach, szpitalach i gabinetach weterynaryjnych w Kanchanaburi. Niestety, niektórych leków zwyczajnie nie było. Nigdzie. Trzeba było sobie zatem znajdować inne możliwości działania, niż te, do których przywykłam w Europie. Kiedy wydawało mi się, że jest niewystarczająco dobrze, starałam się pamiętać, że i tak nie ma sposobu, by poradzić sobie lepiej.
Do pomocy w pracy miałam tajską tłumaczkę, Songa – złotą rączkę (który to po angielsku nie mówił ni w ząb, a moim pierwszym celem było zacząć się z nim komunikować, z pomocą piwa poszło szybciutko) i wolontariuszy.
Tłumaczkę niestety bardzo szybko przyłapałam na podkradaniu pieniędzy z puszki z datkami. Musiałam ją zwolnić z pracy, co nie obyło się bez dramatu. Wtedy zrobiło się naprawdę trudno. Na szczęście Song błyskawicznie uczył się angielskiego i przejął jej funkcję dość szybko. Z wolontariuszami bywało różnie. Niektórzy byli świetni, inni niekoniecznie. Czasem nie było ich wcale. Przez około miesiąc tylko ja i Song mieliśmy na głowie cały przybytek. On był nieoceniony. Sprawdził się także cudownie jako pielęgniarz.
Wspomniałam już o przeterminowanych lekach, które systematycznie zastępowałam. Ale to nie wszystko. Bywały też problemy z wodą i prądem. Nierzadko, kiedy już miałam pacjenta gotowego do operacji, okazywało się, że nie ma wody. To się działo ot tak, bez zapowiedzi. Zatem biegałam do domku, na drugą stronę ulicy, gdzie często woda jeszcze była, tam myłam ręce, trzymając je w górze i otwierając bramę i drzwi nogą, wracałam. Gorzej było z prądem. Nie mieliśmy lampy chirurgicznej (dopóki któregoś dnia nie powiesiliśmy z kolegą na długim, dyndającym kablu żarówki z osłonką wyciętą z plastiku wyłożonego folią aluminiową – cud techniki), więc wszystko właściwie wykonywałam nosząc czołówkę na głowie. Któregoś wieczoru operowałam podczas burzy. Nagle odcięto prąd. Musiałam dokończyć tylko w świetle czołówki z dogorywającą baterią i przy huku grzmotów. Przysięgam, czułam się, jakbym naprawdę znalazła się w serialu M*A*S*H.
I tak też mijały dni, jak w M*A*S*H’u. Przetrwać to, co przyniesie dzień. Poradzić sobie z tym, z czym trzeba bez wystarczających środków. Pamiętam, jak kiedyś przyniesiono kozę. Rodzącą, z wystającą nogą koźlątka… A ja pojęcia o tym nie miałam (i nadal nie mam). Całe szczęście miałam akurat wspaniałą wolontariuszkę, studentkę z Danii, która właśnie zdała egzamin z chirurgii bydła. Opowiedziała mi, co i jak powinno przebiegać i asystowała przy operacji. Nie powiem, łatwo nie było. Ale tak, jak w tej sytuacji, zawsze znajdowało się jakieś wyjście. Nawet kiedy wydawało się, że już go nie ma. Były zatem wzloty i upadki. Dwa razy byłam mocno pogryziona. Raz przez kota, raz przez psa. Wszystko się zagoiło, ale styczności z tajską służbą zdrowia wolałabym uniknąć.
Najdziwniejszym pacjentem, jaki mi się trafił był… pijak.
Przewrócił się na motocyklu i rozharatał rękę. A że akurat byłam w pobliżu, to zaprowadziłam go do swojej przychodni i pomogłam. Kilkukrotnie proszono mnie także o zbadanie dzieci, ale tutaj już odmawiałam i odsyłałam do szpitala. Najsmutniejszym natomiast odkryciem było, że… wielu ludzi nie umie czytać i pisać. Kiedy prosiłam o zapisanie numeru telefonu i imienia, po prostu nie potrafili. Dyktowali Songowi, a potem także mnie. Kilka pierwszych takich sytuacji – nie wiedziałam, jak się zachować. Potem do tego przywykłam.
Najbardziej żenującą sytuacją, jaka mi się przytrafiła, było nieporozumienie telefoniczne. Zadzwoniłam do właścicielki psa, aby poinformować, że on nie żyje. Moim bardzo biednym tajskim. Kiedy kobieta odpowiedziała tylko “ka, ka, ka” – czyli “ok, ok, ok”, powtórzyłam, reakcja była taka sama. Zgłupiałam zupełnie. Ale pomyślałam, że może jej nie zależy. Nie powinno mnie to dziwić w sumie… Kiedy przyszła i zobaczyła trupa, wpadła w histerię. Song nieźle się męczył, by to wyjaśnić. Ja już sama nie wiedziałam, co się stało. Po skonsultowaniu przebiegu rozmowy z koleżanką z baru, okazało się, że powiedziałam do tej biednej kobieciny “dog, let’s go” (pies – chodźmy!) zamiast “dog died“ (pies umarł). No i ona myślała, że wysyłam go do domu. Zmiana tonu w języku tajskim może zmienić cały sens zdania. Nigdy więcej już nie zadzwoniłam do nikogo z wiadomością o śmierci podopiecznego.
Praca w Sangkhlaburi wiele mnie nauczyła. Przede wszystkim radzić sobie, kiedy po prostu nie da się nic poradzić. Znajdować wyjście w sytuacjach bez wyjścia. Doceniać to, czego człowiek nigdy nie doceniał. Bo po prostu było. Prąd, woda, dostęp do leków. Umiejętność pisania i czytania. Proste rzeczy, o których nie myślimy, “bo są”. A okazuje się, że w niektórych miejscach zwyczajnie ich brakuje.
Serdecznie pozdrawiam koleżankę po fachu podziwiam odwagę i determinację