Felietony

Jest rok 2014. Stolica pewnego afrykańskiego państwa wita mnie deszczem i 17 stopniami Celsjusza. Nie tego się spodziewałam. Jestem prawie na równiku i oczekiwałam upałów. Na lotnisku długie kolejki do odprawy. Czekam. Jest inaczej niż na lotniskach, na których bywałam wcześniej. Przy przypadkowo ustawionych biurkach siedzą urzędnicy, którzy sprawdzają dokumenty. Nie ma komputerów, sprzętu do identyfikacji paszportów, nie ma wyznaczonych miejsc dla czekających ani barierek. Panuje chaos. 

Nagle gaśnie światło. 

Halę przylotów ogarnia ciemność. Nie mam pojęcia, co się dzieje. Robi się nerwowo. Ludzie po omacku szukają bagażu. Ktoś biega. Nie ma żadnych komunikatów. 

Po dłuższej chwili światło ponownie zalewa przestrzeń. Ludzie patrzą na siebie zaskoczeni. W końcu przychodzi moja kolej do odprawy. Podaję urzędnikowi dokumenty i dolary do opłacenia wizy. Urzędnik przygląda mi się podejrzanie. ”Jeżeli nie masz innych pieniędzy, wracasz następnym lotem” – informuje bez skrupułów. Zastanawiam się, co właśnie usłyszałam. Pomimo chłodu zaczynam się pocić. Nie mam innych pieniędzy. Nie w gotówce. Kartą nie można płacić. Przy biurku nie ma nawet kasy fiskalnej, pieniądze wrzucane są nonszalancko pod blat. Wystają stamtąd banknoty wpłacone przez poprzednich podróżnych. 

Dzwonię do męża, który jest pięćset kilometrów stamtąd: Nie chcą mnie wpuścić. Dolary, które mam, zostały wydrukowane przed 1996 rokiem. Nie przyjmują takich. Nie, dyskusja nie pomaga. Co z tego, że na żadnej oficjalnej stronie nie było takiej informacji. Urzędnik wie swoje. 

Po latach mieszkania w tym kraju, wiedziałabym co zrobić, ale nie dzisiaj. 

Dzisiaj zbiera mi się na płacz. Stoję i nie mam pojęcia, co się ze mną stanie. A dokładniej z nami.  Mój pięcioletni syn trzyma mnie kurczowo za nogę i płacze. Urzędnik nawet nie stara się być pomocny. Beznamiętnie powtarza, że zaraz mnie odeśle. Jest obrażony, bo nie dostał łapówki. Ale tego jeszcze nie rozumiem. Proponują mi wymianę pieniędzy w banku. Ktoś wyprowadza mnie poza halę przylotów, czyli teoretycznie jestem na terytorium kraju, do którego nie chcą mnie wpuścić, i eskortuje do niewielkiej kanciapy. Kurs dolara jest bandycki, właściwie to żaden kurs, wymieniam przecież dolary na dolary. Za sto moich “nieodpowiednich”, dostaję osiemdziesiąt, które zostaną zaakceptowane. Na szczęście mam jeszcze trochę euro, które po równie niekorzystnym kursie wymieniam na brakujące dwadzieścia dolarów.

Pieniądze trafiają pod biurko. 

Pieczątka z hukiem przystawiona w paszporcie. “Możesz iść.” Ale ja już nie chcę nigdzie iść. Chce wracać tam, skąd przyleciałam, chociaż jeszcze nie wiem, że na takie próby będę wystawiona wielokrotnie i z różnych powodów. 

Afryka miała stać się moim drugim domem, ale nigdy tak się nie stało. Moja skóra stwardniała, ale nie dość, żeby przeżyć tam resztę życia. 

Uaktualnienie: W tej afrykańskiej stolicy lotnisko już tak nie wygląda. Zrobili remont, dostosowali odprawę do standardów międzynarodowych. Ale tak naprawdę różnica polega tylko na tym, że człowiek nie od razu się orientuje, co może go czekać. 

Joanna Kavu

5 4 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze