Felietony

Miłość jest ślepa. Nie rozróżnia religii, koloru skóry, nacji, poglądów politycznych. Bywa więc, że strzała Amora sięga dwóch różnych światów, z pozoru do siebie niepasujących. O tym, jak wygląda dom, w którym zderzają się dwie różne kultury i nawyki wyssane z mlekiem matki opowiedzą Polki, które zdecydowały się na związek z obcokrajowcem.

Natalia, Chiny

Mam męża Chińczyka. Dlatego mój dom poobwieszany jest chińskimi węzełkami (na szczęście), a drzwi przed każdym chińskim Nowym Rokiem ozdabiamy duilianami (szczęśliwe dwuwiersze) oraz wizerunkami aktualnych znaków chińskiego zodiaku (w tym roku to psy). W pierwszej szufladzie kuchennej poza widelcami i nożami są pałeczki, a miseczki zajmują w kredensie ważniejsze miejsce niż płaskie talerze. Najważniejszym sprzętem kuchennym jest garnek do gotowania ryżu, ale w imię zachowania polskich tradycji dokupiłam piekarnik. Wolnostojący, ponieważ piekarniki nie są oczywistym elementem wyposażenia w chińskiej kuchni. Obok woka stoi natomiast płaska patelnia do naleśników i placków ziemniaczanych.

Na półkach stoją książki po angielsku, polsku i chińsku. Słuchamy muzyki z całego świata (a co się będziemy ograniczać!). Cudem udało mi się kupić w Chinach… ekranizacje wszystkich części Trylogii Sienkiewicza. Z chińskim dubbingiem. Umarłam ze śmiechu, ale mężowi się podobało.

Obchodzimy Boże Narodzenie, Wielkanoc, Święto Czyste i Jasne, Święto Smoczych Łodzi, Święto Środka Jesieni i oba nowe roki. I jeszcze Halloween, ale to dla dziecka.

Na ścianach nie wiszą nasze ślubne zdjęcia. Zamiast tej chińskiej tradycji wprowadziłam tę z rodzinnego domu i na ścianach zawisły obrazy olejne. I chiński kalendarz z zodiakiem i oznaczonymi szczęśliwymi datami. I jeszcze kusza, która broni przed złymi duchami.

Mamy w domu kucaną toaletę zamiast sedesu. Doskonała na ćwiczenie równowagi. Mama przysyła dla nas obojga gąbki do mycia, które mój mąż pokochał tak samo jak ja, a które w naszym regionie Chin są nie do kupienia. Nawet w Carrefourze.

Na śniadanie jemy kanapki i kawę. No chyba, że akurat mamy ochotę na makaron w pikantnym rosole, bułki na parze albo pączki w mleku sojowym. Kiedy idziemy ze znajomymi na elegancką kolację, mąż okazuje mi miłość, wkładając do mojej miseczki najlepsze kąski własnymi pałeczkami. Ja okazuję mu miłość, dając mu soczystego buziaka. Zawsze się rumieni i wstydzi za nas oboje, ale już mu to nie przeszkadza. Jeśli nie można z czymś wygrać, trzeba się przystosować…

Ania, Austria

Mój mąż jest najwspanialszym człowiekiem na ziemi. Na pewno najlepiej dopasowanym do mnie. Jest Austriakiem. Czy coś zmienia fakt, że ja pochodzę z Polski, a on nie? I tak, i nie.

Mentalność i wartości mamy bardzo podobne, bo Austria to kraj  na tej płaszczyźnie dość podobny do Polski. Sprawa rozbija się raczej o przyzwyczajenia. Wynosimy z domu zakodowane pewne smaki, standardy, zachowania i tradycje. Często nieświadomie kultywujemy je w swoim życiu.

My najbardziej ścieramy się  w kuchni. Mój mąż ma swoje widzimisię i nie jada mięsa od kości, tłustego i żylastego, ryb unika ze względu na ości – z tym wybiórczym upodobaniem i jego mama miała kłopot. A teraz mam go ja, bo wielu potraw nie ruszy. Do tego dochodzą polskie, dla niego nowe, frykasy. To, czego już nigdy nie tknie, to flaki. Na naszym pierwszym wyjeździe do Polski zaproponowałam mu tę potrawę w restauracji. Dzielny był, jadł (zależało mu na mnie, świeża znajomość, wiecie…), ale miał dziwną minę. Skosztowałam dania i mu się nie dziwiłam. To były najbardziej obrzydliwe flaki, jakich w życiu próbowałam. Tym sposobem zraziłam go do tej potrawy. Od tego czasu zupa ta nosi u nas miano “robakowej”. Ponadto mąż nie przepada za kiszonkami, ogórkowej nawet nie próbowałam gotować. Buraki na ciepło albo barszcz czerwony? Raczej nie. Za to, co zaskakujące, akceptuje wszystkie sałatki z octem: ziemniaczaną, z buraków, zielonej sałaty. W tej kwestii to ja musiałam zmienić przyzwyczajenia. Tak jak nauczyć się, że dokładnie w południe powinno siadać się do stołu. Wtedy wszystkie lokale są pełne, za to ulice puste.

Z mojej strony pojawia się niechęć do knedli, które królują na austriackich stołach. Przejadły mi się. Knedle ziemniaczane, z posiekanego na kawałki chleba, nadziewane mięsem – wolę utłuczone ziemniaki. Pyzy z morelami się bronią. Za to z Polski wozimy wędliny, które kochamy obydwoje.

Pomijając to, więcej różnic musiałabym doszukiwać się na siłę  i raczej nie wynikają one z naszego pochodzenia.

Sywia, Kanada

W życiu wiele rzeczy wydaje nam się oczywiste. Wynika to z wychowania, doświadczenia i kultury, w której dane było nam dorastać. Wchodząc w związek, w sposób mniej lub bardziej świadomy wnosimy oczekiwania w stosunku do drugiej osoby i codzienności. Gdy poznałam mojego męża, wiedziałam od początku, że trafimy na wiele nieoczywistych różnic. Od początku powtarzałam mu, że musimy rozmawiać i tłumaczyć sobie nasze słowa czy zachowania. Mimo to nie udało nam się wyeliminować wszystkiego i wciąż wpadamy w sidła różnic.

Największą trudnością jest język. On mówi w jednym, ja w drugim, a trzeci wykorzystujemy do komunikacji. Na pewno nie jedna z was łapała się na używaniu kalek językowych, dosłownym tłumaczeniu zamiast szukania odpowiednika w danym języku. I my się czasem na tym łapiemy. W sumie jest to pomocne. Wyobraźcie sobie, że was wasz partner wkurzył. Tak porządnie, że aż wami trzęsie. Walicie monolog, a on z nietęgą miną dopytuje na końcu: „ale w sumie to chciałaś powiedzieć to czy to? Bo nie jestem pewien, czy zrozumiałem…”. Gdybyście się kłócili w tym samym języku, to by was to jeszcze bardziej zdenerwowało, ale zdając sobie sprawę, że on z tego trzeciego języka próbuje przetłumaczyć coś na swój ojczysty i nijak nie ma to sensu, robi się wam go szkoda. Zaczynacie tłumaczyć. Nawet nie wiecie kiedy kłótnia przeradza się w dyskusję o różnicach w określaniu danego stwierdzenia w waszych ojczystych językach. Przynajmniej nas to często ratuje. Mogłabym walnąć focha i niech się domyśla, ale on nawet nie zna słowa foch i jego znaczenia.

Kolejne różnice dotyczą wszystkiego. Obchodzenia urodzin, istnienia imienin, wizyt u lekarzy, celebrowania uroczystości i świąt. Inny sposób zapraszania, inny wymiar świętowania, inne menu, inne zwyczaje. Na Boże Narodzenie prezenty otwieramy dwa razy. Pierwszy raz po kolacji wigilijnej przychodzi do nas Gwiazdor, a drugi raz prezenty lądują pod choinką, by dzieci mogły je znaleźć w pierwszy dzień świąt.

Nasze tradycje i zwyczaje się mieszają i wzajemnie ubogacają. Dzień Matki, Ojca, Dziecka, Babci i Dziadka obchodzimy podwójnie. Mój mąż, który nie znał do tej pory imienin, wpisał je sobie na stałe do kalendarza i nawet pamięta o moich. Na święta mieszamy potrawy i tradycje, które wynieśliśmy z naszych domów. Wymieniamy się wiedzą.

Zdajemy sobie sprawę, że wiele razy zdarzy nam się nawzajem zaskoczyć – często w nieodpowiednim momencie, nierzadko negatywnie. Chcę wierzyć, że zawsze będziemy mieć dla siebie tyle cierpliwości, by wyjaśniać niepewności, że nie machniemy ręką i nie przyjedzie nam przez głowę „trzeba było swego brać”.

W tym całym multi-kulti ciekawa jestem, jakie będą nasze dzieci. Czy to, co wyniosą z domu i co będą tworzyć ze swoimi partnerami, będzie multi-kulti wstrząśnięte niezmieszane?

Ewelina, Włochy

Z Marco poznaliśmy się we wrześniu 2012 roku we Wrocławiu. Połączył nas Couchsurfing, czyli platforma utworzona dla podróżników, którzy cenią sobie poznawanie kultury od podszewki. Jest Włochem pochodzącym z bardzo bogatego, ale zamkniętego dla obcokrajowców regionu Veneto, słynącego chociażby z produkcji prosecco i pasty Zara.

Nasza koleżeńska znajomość przekształciła się w bardzo głębokie uczucie, które z pewnością powstało dzięki wspólnej pasji do odkrywania świata. Marco to nie tylko moja druga połówka, ale też przyjaciel, który wysłucha (nawet jeśli będzie to tylko monolog), ktoś, z kim mogę kraść konie i osoba, na której przez ponad pięć lat naszego związku jeszcze się nigdy nie zawiodłam.

Wszyscy przestrzegali mnie przed teściową Włoszką, która rzekomo miała być prawdziwą Cruellą De Vil, ale najwyraźniej miałam wystarczająco szczęścia, skoro włoska mamma mnie uwielbia, traktuje jak córkę, zabiera na zakupy i rozmawia ze mną godzinami na różne tematy oraz dba o nasze relacje.

Nasz związek jest niczym mieszanka wybuchowa. Czasami wydaje mi się, że to ja mam więcej włoskiego temperamentu niżeli mój partner. Więcej gestykuluję, zdarza mi się mówić podniesionym tonem i szybciej się irytuję, ale fakt jest taki, że nie możemy porównywać Włocha z północy z południowcem, który raczej kocha słońce, kawę i delektuje się tamtejszym winem, czego nie możemy powiedzieć o Marco – od słońca stroni, nie pija espresso i nie przepada za winem. Za to uwielbia pastę, czyli makaron, który mógłby jeść codziennie. Podczas naszej 14-miesięcznej podróży kupił w ofercie w Kanadzie ponad 30 opakowań pasty Molisana, które przewiózł przez całe USA aż do Meksyku, a ja łapałam się za głowę. Oczywiście nie może żyć bez pizzy. Uważa, że włoska kuchnia jest bezkonkurencyjna i że polskie kopytka oraz pierogi są kopią gnocchi i ravioli (ciekawe, nieprawdaż?).

Włoch, który uwielbia gotować, ma bzika na punkcie piłki nożnej, a szczególnie AC Milan, mówi po angielsku bez włoskiego akcentu, jest ostoją spokoju, ale szczery do bólu – nigdy nie owija w bawełnę i nie powie ci tego, co chciałbyś usłyszeć, a przedstawi szczerą prawdę. Wprowadza niesamowity balans do naszego związku. Szczególnie w naszych kilkumiesięcznych lub rocznych podróżach stanowi część logistyczną i planuje godzinami. Jest niepoprawnym marzycielem, uwielbia swoją pracę, a jeśli zamieszkałby w Polsce, to tylko w Krakowie! Nie rozumie, dlaczego w lecie w Polsce jada się zupy, kiedy pot cieknie po czole i stwierdza, że mamy najniewygodniejsze poduszki świata. Lubi narzekać, dlatego lubimy się przekomarzać. W naszym związku to ja szukam konfliktu, żeby nie było za nudno i wprowadzam często dreszczyk emocji. Marco irytuje się tylko za kierownicą i przed ekranem TV, kiedy przegrywa jego drużyna AC Milan. Często śmiejemy się, że Włochem się tylko urodził, bo często nie wpisuje się w profil stereotypowego “Italiano”.

Olga, Hiszpania

Po pięciu latach związku z Hiszpanem już przyzwyczaiłam się do wielu rzeczy, chociaż nie powiem, kosztowało mnie to trochę czasu. Ja, Olga z Polski, on, Miguel z Hiszpanii. Pięć lat różnicy pomiędzy nami (ja młodsza) i cała przepaść kulturowa. Co mnie bardzo zaskoczyło? Gdy zamieszkaliśmy razem, ja nie pracowałam. Miguel szedł do pracy. Bardzo się spieszył, a ja oczywiście nie chciałam mu przeszkadzać. Pytał się mnie: “Gdzie jest… (coś tam, grzebień czy dezodorant, już nie pamiętam), bo ja już TERAZ wychodzę”. Ja zaczęłam biegać jak w ukropie, no tak, skoro TERAZ wychodzi – trzeba mu szybko pomóc to znaleźć. Po czym Miguel wyszedł z łazienki… owinięty jedynie w ręcznik. Daleko mu brakowało do wyjścia “teraz”. Hiszpanie inaczej rozumieją to słowo… Dla mnie to oznaczało “dokładnie w tej chwili”, a dla niego “za jakiś, bliżej nieokreślony czas”.

Co się jeszcze zmieniło od mojego wyjazdu z Polski? Na pewno później jem kolację, mimo że wieczór spędzamy w domu, to robimy się głodni dopiero około 22:00, czasami nawet jem kolację około godziny 23:00! Zwykle odczekuję dwie godziny zanim pójdę spać, ale czasami, kiedy wieczorem rozmawiam z mamą i mówię jej, że jem kolację, to pyta: “Dopiero teraz? Tak późno?”.

Moje życie multi-kulti Polska – Hiszpania ma także bardzo ściśle wyznaczone godziny obiadowe. Zawsze, ale to zawsze pomiędzy godziną 14:00 a 15:00 jem obiad. Mąż wychodzi z pracy, przygotowujemy obiad razem, a potem razem go jemy. I bardzo często są to dwa małe dania i deser, nic na szybko! Hiszpanie, jeśli nie zjedzą obiadu pomiędzy 13:30 a 15:30 nie mogą funkcjonować. Po takim obiadku oczywiście obowiązkowo – mini-sjesta. Ja nie przepadam, ale przyznam się, że latem miło jest się położyć na dwadzieścia minutek po obiedzie i się zrelaksować…

To, co lubię najmniej, to spontaniczność mojego Hiszpana i jego znajomych. Jest prawie niemożliwym umówić się na weekend na początku tygodnia. Nie jestem maniaczką planowania, wręcz przeciwnie: jestem dość chaotyczna, ale to właśnie umówienie się na konkretną godzinę, z wyprzedzeniem, pozwala mi na ustalenie planu dnia i tygodnia. Czasami jednak okazuje się to niemożliwe – typowy Hiszpan często “nie wie”, co będzie robił w sobotę wieczorem, bo zorganizuje sobie plan w sobotę po południu, a już umawianie się na kilka dni wcześniej uznaje za przesadę organizacyjną. Ya veremos, czyli luźne zobaczymy, to typowa odpowiedź w przypadku, gdy chcemy się umówić z kilkudniowym wyprzedzeniem. A ja z kolei nie lubię kiedy mam zaplanowaną jakąś pracę lub spokojne popołudnie przeznaczone na odpoczynek i relaks, a nagle odzywają się znajomi, czy nie mamy ochoty na wyjście na tapas do zatłoczonego centrum Madrytu.

Polskie akcenty w naszym rodzinnym życiu objawiają się przede wszystkim w tym, co mamy w lodówce. Zawsze jest w niej musztarda sarepska, bardzo często ogórki kiszone (kupowane, sama nie robię). W Madrycie jest polski sklep, dlatego nie mam problemu z dostępnością produktów.

Mamy też oczywiście mój ulubiony i niezbędny artykuł gospodarstwa domowego: czajnik. Hiszpanie nie używają czajników, w tutejszych sklepach AGD na półkach można znaleźć może kilka podstawowych rodzajów czajników, ale nie przypomina to polskich sklepów, gdzie w czajnikach można wybierać i przebierać. A skoro już czajnik – to oczywiście mnóstwo rodzajów herbat! Wszystkie kolory, ziółka, rumianek i mięta (które Hiszpanie zazwyczaj piją, gdy mają kłopoty żołądkowe).

Jeśli ktoś wejdzie do łazienki, to zobaczy całe mnóstwo polskich kosmetyków. Bardzo często je sobie przywożę! W Polsce są rewelacyjne firmy produkujące naturalne kosmetyki. Nawet mój mąż ma polski balsam po goleniu (sam sobie wybiera podczas podróży do Polski, bardzo lubi).

Mąż powiedział, że polskim akcentem jest szafka na obuwie w przedpokoju i fakt, że od razu po wejściu do domu zmieniamy buty na kapcie. Ale gdy przychodzą do nas goście, nie każę im zakładać kapci. Wchodzą do mieszkania w butach, więc tej tradycji nie wprowadziłam.

Magda, Egipt

W moim egipsko-polskim domu w Kairze jest zupełnie inaczej niż w przeciętnym domu egipskim i trochę inaczej niż w przeciętnym domu polskim. Zaczynając od wystroju wnętrza – meble są z trochę z Ikei (co u Egipcjan się rzadko zdarza, raczej króluje styl “na Ludwika XVI” z domieszką punktowego oświetlenia połączonego z kryształowymi lampami), trochę z cudownego egipskiego sklepu, który specjalizuje się w meblach z drewna, ciężkich, prostych, z orientalnymi zdobieniami. Kuchnia jest otwarta i biała, a nie beżowa i zamknięta w dziesiąciu ścianach (no dobra, zburzyliśmy siedem ścian, nie dzieisięć), ale kafelki są od podłogi do sufitu – pan w sklepie (Ikei!) pękał ze śmiechu, jak to w Europie kafelki w kuchni są tylko wąskim paskiem od blatu do szafek wiszących. Orientalne lampy i mała arabeska (ławeczka) w małym holu całkiem dobrze komponują się z obrazami z Piazza Navona w Rzymie. A w grudniu na orientalnym dywanie stoi choinka.

Na nieegipskiej kuchennej wyspie jadamy trochę po polsku (bywa i kapusta kiszona, i rosół), a trochę po egipsku – falafel, hummus, mahshi. W ekstremalnych sytuacjach jest makaron do kotletów mielonych, nie wspominając o makaronie z … ryżem. Ja przyzwyczaiłam się do kuminu, mój mąż do ogórków kiszonych z koprem i chrzanem (przywiezionym z Polski oczywiście). Na przemian jemy egipski chlebek baladi z żytnim chlebem zdobytym gdzieś na jakimś bazarku dla obcokrajowców. Na śniadanie czasami jadamy foul (fasolka, tradycyjne egipskie śniadanie) w lokalnej egipskiej knajpie z plastikowymi krzesłami i bezdomnymi kotami pod stołem, a czasami importowane rogaliki z francuskiego marketu, popijając kawą z europejskiej sieciówki, która jest droższa niż to egipskie śniadanie dla dwojga. Jedno i drugie smakują wyśmienicie.

Rozmawiamy po angielsku, ale są słowa, które wymawiamy tylko po polsku (buraczki, masz focha?) lub tylko po arabsku. Wyjątkiem jest pietruszka, którą nazywamy wyłącznie po włosku (prezzemolo).

W samochodzie słuchamy (i śpiewamy) na przemian Fogga, Wodeckiego, Amra Diaba i Dinę el Wedidi. Jeździmy bardziej po egipsku, ale zapinamy pasy i zatrzymujemy się na czerwonym. Nauczyłam się (choć z pewną taką nieśmiałością) trąbić przy wyprzedzaniu, wyzywać od homarów (homar – arab. osioł) innych kierowców oraz wyobrażać sobie pasy na jezdni. Mój mąż natomiast próbował swego czasu zastosować reguły panujące na europejskich rondach. Zrezygnował po pierwszym razie, kiedy krzyknął do taksówkarza, że to on ma pierwszeństwo, na co taksówkarz odpowiedział litościowe – “Proszę pana, tu każdy ma pierwszeństwo”. 

Oczywiście ta wyżej opisana sielanka nie oznacza, że we wszystkim się zgadzamy. Ale to już zupełnie inna historia.

5 1 vote
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
5 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
Turkusowa
5 lat temu

Wspaniale się czyta wszystkie Wasze opisy 😀

Awatar użytkownika
5 lat temu

Wspaniały artykuł! Mogłabym jeszcze dodać kilka różnic Polką i Tajwańczykiem 🙂 Np nauczyłam się by pokrojone jabłka wkładać do posolonej wody, a nie skrapiać cytryną, a mąż częściej na śniadanie je kanapki niż ryż.

Kate
Kate
5 lat temu

Mogłabym czytać bez końca o tych różnicach. Ale jedno jest pewne miłość i zrozumienie w związku sprawia ,że różnice kulturowe sie zacierają.

Dagmara
5 lat temu

Jej, wszystko pięknie i cudownie… Miłość, zrozumienie wzajemne, docieranie się, świadome “mieszanie kultur”, szczęscie w związku…. Ale przecież nie zawsze tak jest. Czasem bywa, że zauroczenie, fascynacja nie wystarczą. Czasem kończy się katastrofą. I te piękne historie są dla młodych. O młodych. A co z tymi Polkami, które emigrują z bagażem życiowym? Zakochują się i są kochane, ale …? Holenderski pragmatyzm i polska “fantazja ułańska” nie idzie w parze. I trzeba naprawdę chcieć z dwóch stron, by grało. No i jest jeszcze jedna kwestia. Kwestia wieku. doświadczeń. Nie wszystkie poleskie emigrantki są młode. Pierwszy raz do Holandii pojechałam 18 lat… Czytaj więcej »

Limonka
5 lat temu

W naszym polsko-latynoskim domu jest niepisana tradycja, że bierzemy z dwóch kultur to, co najlepsze. W kuchni dominuje więc Meksyk, ale słodycze i wędliny najlepsze są polskie. Leczymy się każde swoimi lekami, bo dawno już uznaliśmy, że tylko one na nas działają. Nauczyliśmy się machać ręką na swoje “dziwactwa” (głównie ja na dziwactwa męża). A gdy po nastu latach małżeństwa wydaje mi się, że wiem już wszystko, to znów mnie coś zaskakuje. I tak w międzykulturowym małżeństwie nie ma miejsca na nudę