Choć kocham kuchnię chińską ze szczególnym uwzględnieniem naszej, yunnańskiej, tęsknię czasem za smakami znanymi z Polski. O ile gołąbki, pierogi czy rolady w sosie grzybowym mogę sobie przyrządzić sama, są i dania bardziej problematyczne. Jednym z nich jest… kebab.
Nie dyskutujmy tu, proszę, o tym, jak bardzo nieautentyczne są krakowskie kebaby. Że kebab to po prostu szaszłyk z mielonego mięsa, a ten „nasz” – czyli w bułce – nazywa się döner kebab, a w ogóle to mięso powinno być inaczej przyprawione i sosy kompletnie inne.
Nie byłam dotąd w Turcji; znam tylko krakowskie wersje kebabu, który w czasach studenckich po świetnej zabawie do późnych godzin nocnych ratował mnie przed głodową śmiercią o czwartej nad ranem. Kochałam tę przekąskę całym swoim ubogim studenckim sercem, ponieważ relacja jakość-cena wydawała mi się szalenie sensowna.
Nie możecie sobie nawet wyobrazić mojej radości, gdy przeszukując wirtualną mapę pod kątem żarcia, spostrzegłam nową miejscówkę.
Na lokalnej food street (czyli jednej z uliczek, której jedynym przeznaczeniem wydaje się być wykarmienie i napojenie lokalnej ludności – jest tu największe zagęszczenie lokali gastronomicznych na metr kwadratowy), koło której mieszkam, pojawiło się „tureckie pieczone mięso” 土耳其烤肉! Hurra! Będę miała kebab pod nosem!
Oznaczenie na mapie nie było szczególnie dokładne. Pokazywało wielką halę kulinarną będącą zwieńczeniem uliczki. Hala owa ożywa dwa razy dziennie: w porze lunchu i w porze kolacji. Na niewielkiej przestrzeni mieszczą się najrozmaitsze restauracyjki, knajpki i garkuchnie.
Kilka oferuje około tuzina dań, które można łączyć według klucza ryż plus jedno warzywo plus jedno mięso, ryż plus dwa warzywa plus jedno mięso, ryż plus dwa warzywa plus dwa mięsa itd., oczywiście każdy zestaw w innej cenie. Dostaje się tackę lub miskę z porcją ryżu (w zależności od jego ilości i tu ceny się różnią), a garkucharka nakłada chochelką wybrane potrawy.
Inne jadłodajnie pokazują wystawkę małych miseczek ułożonych na parowych podgrzewaczach. Wkładamy na tackę wybrane miseczki i w ten sposób kompletujemy posiłek. Ale są i inne restauracyjki, specjalizujące się w jakimś konkretnym daniu: tu na przykład kluski ryżowe z kilkoma możliwymi dodatkami: duszona wieprzowina w aromatycznym sosie albo smażona na ostro, a dla wegetarian zamiast mięsa jajecznica z pomidorami i cebulką.
Klucząc między ustawionymi ciasno stolikami, dotarłam w końcu do tureckiego pieczonego mięsa.
Oczywiście uznanej międzynarodowo nazwy “kebab” ani widu, ani słychu. Jest! Widzę wielki rożen! Ale… gdzie reszta? Gdzie sos czosnkowy? Pomidory i cebulka, które można włożyć do buły? Gdzie lawasze i inne pity?!
Jakże wielkim rozczarowaniem było dla mnie to, że poodkrawane kawałki pieczonego mięsa położone zostały na porcji białego ryżu… Ale, ale – są różne wersje do wyboru. Zobaczmy, jakie smaki proponują. Pomidorowy (z keczupem), sałatkowy (z majonezem), kuminowy (mięso po ułożeniu na ryżu zostaje posypane sproszkowanym kuminem) i dalej w ten deseń.
Przejdźmy więc do dodatków: na pierwszym planie wielgachna misa z sosem chilli. Obok „sałatki” – wodorosty na ostro, ziemniaki w paseczkach smażone z chilli, mocno pikantna kiszona kapusta, paseczki yuby („kożucha” sojowego) na ostro… Ratunku! Czy znajdzie się tu w ogóle coś, co dałaby radę przełknąć moja córka? Nieopatrznie wzięłam ją z sobą na rekonesans, a teraz z przerażeniem patrzę na miski czerwone od chilli.
Ale są trzy pojemniki w innych barwach, hurra! Paseczki surowego ogórka, drobno posiekana kapusta i prażone ziarna soi. Uff. Tylko… czy ja to chcę w ogóle jeść? Przecież szukałam czegoś całkiem innego! Decyzję pomaga mi podjąć latorośl, ewidentnie umierająca z głodu. „Ładnie pachnie, sprawdźmy, czy smakuje tak samo dobrze”.
Porcje iście gargantuiczne.
Lepiej byłoby wziąć tylko jedną michę na nas dwie. Nie chodzi o koszta – porcja jest tania. Kosztuje w przeliczeniu mniej niż dziesięć złotych. Po prostu bardzo nie lubię marnować jedzenia, a dwóch misek ryżu z ogromną łychą mięcha i masą dodatków po prostu nie przejemy. Ale… ja bardzo lubię te pikantne dodatki, a nie mogę ich wsadzić do miski córeczki, bo ona chilli nie jada. Jeszcze.
Właścicielka (Chinka; żadnych tureckich korzeni) pyta o dodatki.
Pokazuję ostre dla mnie, dla małej te łagodne. Pani dobrodusznie stwierdza, że dorzuci ich w takim razie więcej, żeby dziecko miało zbilansowany posiłek. A tutaj jeszcze darmowa zupa – wywar na kapuścianych liściach, można wziąć tyle dolewek, ile się zmieści. Moja ośmiolatka zajada, aż jej się uszy trzęsą; ja, po przełamaniu początkowego oporu związanego z kompletnie nietureckimi smakami wszystkiego poza mięsem, też zaczynam się cieszyć posiłkiem.
Ku własnemu zdumieniu zdołałam wmłócić wszystko, do ostatniego okruszka. Czy raczej – do ostatniego ziarnka ryżu. Za to dziecię westchnęło z rozkoszą, przeciągnęło się, a potem, z uśmiechem zadowolenia, mruknęło: dziękuję, najadłam się już. Zerkam. Hmmm, została połowa ryżu, spora część kapusty i solidna łycha ogórka. Może i na kolację nie wystarczy, ale jeśli zrobię do tego jajecznicę, to dla małej będzie akurat. Poza tym – nie wyrzucę przecież. Gdzie kruszynę chleba podnoszą z ziemi przez uszanowanie dla darów Nieba i tak dalej.
Podchodzę więc do właścicielki i proszę o zapakowanie na wynos.
Takie pyszne, że szkoda zmarnować. Zanim zdążyłam się zorientować, co robi, dodała ryżu, dołożyła jeszcze jedną chochelkę ogórka, kapusty i soi, a teraz zabiera się do dokrawania mięsa. Stop! – wołam. Ja przecież nie chcę kupować następnej porcji!
A właścicielka uśmiecha się do mnie serdecznie i rzecze: cieszę się, że wam smakowało. Bez sensu zabierać do domu pół miseczki ryżu i pół kęsa warzyw, więc wam trochę dodałam. I już zamyka wieczko jednorazowego pudełka i podaje mi je wypchane po brzegi ryżem, mięsem i warzywami. Podziękowanie więźnie mi w gardle. Może i nie udało mi się odnaleźć studenckiego smaku kebaba z sosem czosnkowym w lawaszu, znalazłam jednak coś znacznie ważniejszego.
Takim oto sposobem całkiem nieturecki lokal z kebabem, który z oryginałem ma wspólny bodaj tylko sposób opiekania mięsa, zyskał dwie stałe klientki.
Haha! Polacy mają swojego kebaba, Chińczycy swojego 😀 ciekawa opowieść, sama choć mieszkam w Turcji i ma codzienne jadam kebaby tureckie w 100% spróbowałabym jedzenia w miejscu który opisujesz 🙂
Zapraszamy, zapraszamy 🙂
Bardzo fajny artykuł😊
Dzięki!