EmigracjaFelietonytrzy prawdy

Krótka rzecz o tym, której zawierzyć.

Moja prawda, twoja prawda i g*wno prawda o Indiach, czyli jak emigracja na subkontynencie indyjskim oduczyła mnie bycia internetową ekspertką 

Czy dekada na emigracji to wystarczająco czy jeszcze za mało, żeby móc określać się jako ekspertkę zza oceanu, pewną siebie rezydentkę i znawczynię Indii? Czy to, że w portfelu szeleszczą jedynie indyjskie rupie, a  ceny kartonu mleka w Polsce zachodzą w pamięci mgłą, to już ten moment, żeby na 100% nazwać się babką zza indyjskiej miedzy?

A może to dokładnie tyle, ile potrzeba, żeby wpaść w znieczulicę wobec fajerwerków, które strzelają na internetowych forach, pełnych przepychanek słownych rozentuzjazmowanych prawiczków podróży do Indii o tym, kto wie lepiej, jaki ten kraj jest naprawdę. A Indie przecież, ta postkolonialna mozaika, mają do zaoferowania tyle kontrastów, ile na dwa lub trzy życia pełne podróży by nie starczyło. Słowo.

Dziesięć ślimaczych lat – tyle minęło odkąd pierwszy raz moja stopa stanęła w Chennai, stolicy południowego stanu Tamil Nadu.

Nie pamiętam już, jak to jest starać się o indyjski numer telefonu, żeby wykupić dostęp do internetu. Nie pamiętam, jak to jest czekać na wbicie wizy do paszportu i odliczać dni, kiedy jednorazowy pobyt się kończy. Taki szmat czasu obdarł mnie dość dosadnie z dziewiczej ekscytacji egzotycznym krajobrazem Indii. Tej szalonej i pierwszej, podobnej do tej, kiedy czeka się niecierpliwie na to, co przyniesie kolejny odcinek topowego serialu na Netflixie.

Myślę, że taki etap przechodzi większość ekspatów bez daty końcowej pobytu, gdziekolwiek rzuciła ich emigracja. Od adrenaliny przez rutynę i w końcu znużenie tym, co ma się na co dzień pod nosem. Tęsknię czasem do tej nastolatkowej chęci odkrywania kolejnego kawałka świata, choć może ten wszechobecny indyjski kurz, pył i jazgot już na dobre osiadł w moim życiu.

Jej miejsce zajęła irytacja non stop powtarzającymi się pytaniami w łamanej angielszczyźnie skąd jestem i czy mówię w lokalnym języku. Ta nieproszona uwaga, zaraz obok niechcianych porad, weszła dość mocno w rytuały ogarniania życia w miejscach publicznych. Z biegiem czasu, im bardziej wtapiałam się w codzienność pracy, utrzymania domu czy kalkulacji miesięcznego budżetu, tym trudniej było mi mierzyć marzeniami wyższymi niż lista zakupów na kolejny tydzień.

Nic dziwnego. Od 2013 roku Indie to dla mnie definicja tułaczki i znajdowania swojego miejsca w kulturze, w której wylądowałam bardziej przypadkiem niż obmyślonym i skrupulatnym planem czy ciułanym każdym groszem na spełnienie życiowego marzenia.

Przed przylotem Indie znałam jedynie z grubego tomiska przewodnika Lonely Planet, a to, jak pewnie można zgadnąć, było kroplą w morzu wiedzy o tym, czym Indie witają na żywo. Polskie “jakoś to będzie” towarzyszyło mi od dnia zero i w sumie, pośród wzlotów i upadków, nie przeszkodziło mi, żeby założyć rodzinę.

Mam męża Tamila i trójkę dzieci. Z autopsji wiem, jakie święta i w jaki sposób obchodzi się je w Tamil Nadu, czego z grubsza życzą sobie – lub też wprost przeciwnie – jego mieszkańcy. Co ich uwiera, a co łechce ich ego. Obserwuję i doświadczam zachowań od olbrzymiej gościnności do nieskrywanego patriarchatu. Ciekawi mnie ta zbiorowość, jej energia i nieprzewidywalność, którą chłonę jak gąbka. Czasem podnosi adrenalinę, a czasem zostawia bezsilną przy mnogości kontrastów, które w samym tylko Tamil Nadu byłyby dobrym materiałem na kilka książek. 

Życie płynie tu sinusoidalnie. Personalnie to głównie docieranie się z mnogością krewnych, rodziną, ludźmi, dla których nadal jestem zagadką spoza Indii, których sami nigdy nie opuścili, a co niestety wysysa z energii za każdym razem, gdy muszę  tłumaczyć się, co to za pomysł na małżeństwo z miłości, a nie aranżowane, po “ich indyjskiemu bożemu”.

Deprymujące, doprawdy.

Z drugiej strony, z postawami zaskoczenia, niezrozumienia, a czasem i słownej agresji spotykam się ze strony niejednego rodaka, gościa-turysty podróżującego po  Indiach.

Rodaka który próbuje wirtualnie przekonywać, że to, jakie przygody spotkały go na północy subkontynentu, ma prawo bytu na jego południu. Nic bardziej mylnego. Wszelkie próby generalizacji Indii są najprostszą drogą do rozczarowań i niezrealizowanych planów wycieczek. Trudno jednak jakkolwiek polemizować, gdy dostaje się wirtualnego policzka: “u mnie tak było, więc wszędzie tak jest”, “nie znasz się”, “dziwne, u mnie działa”, “g*wno wiesz”.

Jeden, drugi, trzeci raz wystarczy, żeby stracić wigor odpisywania na powtarzające się zapytania. Ślad rezydenckiej eksperckości zanika w sieci . Mój ograniczam do minimum. Bo w sumie czy wkładanie energii w przekonywanie opornych do innego zdania ma w ogóle sens? Czy jeśli Indie komuś zalazły za skórę, to można to jakoś odczarować?

Spokój dla mnie przyszedł w 2020 roku, trochę na przekór wirusowi, który sparaliżował świat, gdy nasza piątka, zmęczona presją otoczenia rozpoczęła realizację szalonej idei odchodzenia od systemu.

Przeprowadziliśmy się z miasta na wieś w Tamil Nadu i właściwie dopiero wtedy dostałam olśnienia, jak może wyglądać pełniejsze poznawanie południowych Indii, mniej podręcznikowe, od podszewki. Jak wiele kulturowych odkryć można doświadczyć, gdy żyje się w mniejszym pędzie.

Cztery lata stawiamy samowystarczalną farmę w sercu tamilskich pól uprawnych i może nie zawsze jest lekko i kolorowo, ale nasze dni wypełnione są radością dyscypliny pracy na roli, edukacji domowej maluchów i podążaniem za rytmem natury. Odkąd poznałam południowoindyjskie życie i w mieście, i na wsi czuję, że obraz tej części Indii się dopełnia. Nie, nie wiem o nich wszystkiego, do tego potrzebna jest pokora, codzienna nauka, otwarta głowa i chęć doświadczania przez lata. A może nigdy w pełni ich nie ogarnę?

Podświadomie czuję, że powrót do korzeni to przecieranie szlaku tym, którym odwagi na taki krok, z różnych powodów nie starczyło. Szczególnie, że emigranckie życie w Indiach na ciut bardziej liberalnych zasadach jest jak maraton, nie ma miejsca na półśrodki, mimo, że kusi droga na skróty.  W internetach wprost przeciwnie, życie zazwyczaj to poranna przebieżka bez kropli potu na skroni. 

Czy poznanie Indii i publiczne dzielenie się swoją wiedzą o nich jest w ogóle w takim razie możliwe bez zgrzytów?

Każdy, kto liznął ich choć trochę, opowiada swoją historię, czasem śmieszną, czasem trudną, niekiedy niewygodną lub niepełną. W każdej leży jakaś prawda. Tylko czy da się z tego wszystkiego wyciągnąć coś dla siebie? Z całą pewnością tak. Choć to wspinaczka w Himalaje meandrów kulturowych, stromo pod górę, no i trzeba się trochę rozpychać łokciami w tym i tak już przeludnionym kraju.

A może każdy wie o Indiach tyle, ile nas same sprawdziły?

Renata Cieślak

5 11 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
2 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
Estera
Estera
5 miesięcy temu

Pięknie napisała Renata, bez agresji do czego i kogokolwiek, każdy widzi Indie inaczej ale nie można być obojętnym, raz przyspiesza tętno gdy widzimy dziwne rzeczy, innym razem wzruszenie tworzy łzy gdy widzimy biedę. Kraj kontrastów i pełen kolorów. Niektórzy żałują, że przyjechali, niektórzy się zakochują i wracają. Nie lubię gdy ktoś źle ocenia kraj, który widzi kilka dni i narzeka na wszystko. Byłam i niedługo znów będę, poznałam wspaniałych ludzi i wspaniałe miejsca.Moje motto “miej ❤️ serce i patrzaj sercem” Estera Steffan

Dariusz
Dariusz
5 miesięcy temu

Życie na każdym kroku, każdego dnia, dostarcza nam ogromną ilość powodów do negatywnych reakcji, byśmy nienawidzili, pisali głupoty, zabierali zdanie w najmniej przez nas znanych tematach, zazdrościli. I nie ma w tym nic dziwnego. Pogoń za internetową chwilą popularności, jest ogromna. Ciśnienie, które temu towarzyszy jest równie olbrzymie. Jest taka wyjątkowa scena z filmu Blade Runner gdy Rutger Houer umiera na rękach Harrisona Forda na dachu wieżowca, pada deszcz, na jego twarzy nie widać łez. Wówczas mówi „I’ve seen things you people wouldn’t believe…” Z Indiami i z tobą Renato jest bardzo podobnie. Tak samo jest z widzami filmu, czyli… Czytaj więcej »