W moim rodzinnym domu przygotowania świąteczne zaczynały się sporo wcześniej. Mieszkaliśmy w ogromnym mieszkaniu, które należało wysprzątać łącznie z pastowaniem i froterowaniem podłóg, myciem podwójnych okien, których było ponad dziesięć, czyszczeniem srebrnych sztućców, używanych tylko od święta, myciem przepięknej porcelany…
To wszystko trwa. Ale nawet jeśli ominąć kwestie porządkowe, trzeba było jeszcze upiec kilka kilogramów drożdżowego ciasta (to zajmowało cały dzień, a ilości były tak niepomierne, że wyrabianiem musiał się zająć tata, który w innym wypadku starał się w ogóle nie wchodzić do kuchni), zrobić setki uszek i pierogów, przygotować śledzie, karpie i całą tę resztę. Gdy byłam dzieckiem, mak ucierało się samodzielnie, a nie kupowało gotowy, który wystarczy zalać ciepłym mlekiem. Każdy zwijał się jak w ukropie.
Choinkę kupowało się w Wigilię, a najwcześniej – dzień przed. Kiedy byłam całkiem mała, ofiarnie wykrawałam paski na łańcuchy z kolorowego papieru; gdy podrosłam, mama przyznała się, że nie znosi tych ozdóbek tak samo, jak nie przepada za bombkami marki „każda z innej parafii”. W późniejszych latach choinka była więc dwu-, trzykolorowa, bardzo elegancka. Jedynym powodem, dla którego miałam wycinać paski na łańcuchy było to, żebym się nie plątała pod nogami.
Dziś sama mam dom i dziecko, jednak Wigilia wygląda zupełnie inaczej. Mieszkam na drugim końcu świata, w Chinach, gdzie oficjalnie nie obchodzi się świąt Bożego Narodzenia. My obchodzimy, całkiem prywatnie, składkowo – u tych, którzy dysponują cokolwiek większym metrażem. Obchodzimy razem Wigilię, bo to nasza tradycja… a jednocześnie każdym gestem udowadniamy, że tak naprawdę budujemy całkiem nową tradycję. Jeśli mojej córce zdarzy się kiedyś pojechać na święta do Polski, zapewne mocno się zdziwi.
Nie ma sianka pod obrusem. W ogóle nie ma obrusa – jest szwedzki stół, z którego każdy dobiera lubiane dania na swój talerz. Albo do swojej miseczki. Z której będzie jeść łyżką albo pałeczkami – pełna dowolność. Obrus byłby mocno niepraktyczny, gdy zawsze coś musi kapnąć na stół. Zamiast się przejmować późniejszym wybielaniem, zamiast „uważaj, żeby barszczu nie rozlać, bo tego nie dopiorę”, jest pełna swoboda. I paczka chusteczek higienicznych do wycierania na bieżąco.
Wróćmy do szwedzkiego stołu. Dwanaście potraw? Wolne żarty. Niemal każdy przyprowadza „zbłąkanego wędrowca”, więc jest nas tu dwadzieścia czy trzydzieści osób. Na naszym stole nie ma pustego nakrycia – wszystkie puste nakrycia zostały już dawno zajęte, a nawet trzeba było dokupić. Wyobrażacie sobie zrobić pierogi DLA WSZYSTKICH? Każdy więc przynosi coś, co może niekoniecznie jest świąteczne, ale co umie zrobić i na co miał czas. Bez „nie rusz, to na święta”, bez „zjedz, bo się zmarnuje”. Tak, tak – są i tradycyjne polskie dania. Ale po pierwsze nie trzeba spróbować każdego, a po drugie – są one w mniejszości. Bo przecież na Wigilii mamy też Chińczyków, Rumunów, Brazylijczyków, Amerykanów, Włochów, Niemców. Różne tradycje, różne dania. W dodatku zdecydowana większość to wegetarianie. Nie „nie jemy w Wigilię mięsa, więc zróbmy karpia i śledzia”, tylko prawdziwi wegetarianie, dla których zabijanie karpia, by uczcić urodziny Jezusa jest jakimś nieporozumieniem. Powiem jedno – jeśli nie jedliście jeszcze pierogów ruskich z tofu, nic nie wiecie o życiu.
Większość Wigilii powstaje na bieżąco. Nic nie jest przygotowane wcześniej – któż miałby na to czas, skoro wszyscy byli w pracy? Opłatek dojechał za późno, by go wyłożyć dla wszystkich na stół. Piekarnik cały czas rozgrzany – jeszcze się pieką pierogi, jeszcze się pieką bagietki. Jeśli chcesz, siedzisz i odpoczywasz, radując się nadejściem Świąt i obecnością przyjaciół. Jeśli wolisz zająć czymś ręce – siekasz składniki sałatki, bo cały czas trzeba ją dorabiać na nowo, a także podjadasz dobro luksusowe, czyli ser.
W tle lecą kolędy. Polskie, włoskie, amerykańskie – wszystkie ładne. Ale dopiero przy brazylijskich i kubańskich nogi zaczynają ci same tańczyć. Żadnego siedzenia przy stole i narzekania na przeżarcie pierogami! Przecież można zatańczyć do wesołych latynoskich kolęd. Przy nich nawet nasze „Przybieżeli do Betlejem” wydaje się niemrawe. Łazimy, gadamy, śmiejemy się, pijemy wino. Stos prezentów pod choinką rośnie wraz z przybywaniem kolejnych gości.
Po powrocie do domu dziękuję Bogu nie tylko za to, że na drugim końcu świata mam przyjaciół, z którymi mogę obchodzić ważne dla nas święta. Dziękuję również za to, że świętujemy bez stresu, że będzie zakalec, bez testu białej rękawiczki, bez przemęczenia. Pomagamy sobie, cieszymy się, odpoczywamy. Na choince wisi wszystko, co się da powiesić, łącznie ze Świnką Peppą. Przy stole siedzą katolicy i innowiercy, Polacy i obcokrajowcy, lewacy, cykliści i geje. Łamiemy się chlebem, przekazujemy sobie znak pokoju. Mam nadzieję, że właśnie taką tradycję wyniesie z domu moja córka.
Natalia Brede
Cudowne przemyślenia! Mieszkam w Polsce,ale właśnie takie święta i taki sposób życia są najbliższe memu sercu.
[…] zaproszonych powinien wziąć udział we wszystkich dziewięciu. Istne szaleństwo, kto tuż przed Wigilią ma na to czas? A jednak nie znam nikogo, kto odmówiłby uczestnictwa w tych […]