Mogłabym napisać o tym, jak źle ich brak wpływa na emocjonalny rozwój dziecka, albo jak poprawna z nimi relacja zwiększa szanse tegoż dziecka na sukces zawodowy i rodzinny. Mogłabym, ale tego nie zrobię, bo ani ze mnie żadna specjalistka w tej dziedzinie, ani to typ tekstu, którego pisaniem byłabym zainteresowana.
Archetyp ojca – figura silnego mężczyzny, który kocha, a swą miłość okazuje troską o dobrobyt domostwa. To mężczyzna, który trzyma dyscyplinę, ustanawia granice i nie pozwala ich przekraczać. Domowy arbiter, którego słowo jest zawsze ostatnim i stanowi absolutną prawdę.
Ja sama ojca nigdy nie miałam, choć kilka razy podczas awantury nazwałam tak tego człowieka. Miałam i mam za to Tatę, który od archetypowego ojca zdecydowanie odbiega.
W naszym domu pierwsze i ostatnie słowo miała Mama.
Jeśli chodzi o dyscyplinę, to moi bracia – owszem – ale ja jej nigdy ze strony Taty nie zaznałam.
Jako dziecko wydębiać szłam do Taty, bo wiedziałam, że u niego mam większe szanse na sukces w tej materii. Mama bardzo nie chciała mnie rozpuścić. Tata zawsze był tym od przytulasków, drapania po plecach, “Wyprawy na Ariadnie” Jana Brzechwy i spontanicznych wypadów rozrywkowych. Tata był tym, którego w okresie letnim wypatrywaliśmy nad morzem, gdy dojeżdżał do nas na weekendy.
Relacja nasza zmieniła się, gdy weszłam w wiek nastoletni
i (jak podejrzewam) przestałam być słodką dziewczynką a z buźki zrobiła mi się pyskata morda. Wtedy mieliśmy swoje pierwsze prawdziwe emocjonalne wyboje i pamiętam, jak go znielubiłam. Na chwilę nawet przestał być Tatą i stał się ojcem (czasem i starym). Nawet przestałam chcieć z nim jeździć na wakacje. I tak jakoś dystansowałam się od Taty, traktując go w pewnym momencie wyłącznie jako źródło kieszonkowego.
Miałam siedemnaście lat i Mama wyjechała na wyjazd służbowy. Zostałam skazana na wspólne klika dni z nim pod jednym dachem. Byłam okropnie zła, również na Mamę, że mnie w tej sytuacji postawiła. Na dodatek tak się złożyło, że na pierwszy wieczór przypadł mój wielki kryzys sercowy, związany z tym, że zakochałam się w koledze mojego chłopaka (o zgrozo). Ojciec/tata widział, że miotam się jak dziecko we mgle i zaproponował, żebyśmy usiedli i porozmawiali.
Pomyślałam: co?
Mam usiąść z tym pięćdziesięcioletnim dziadem i rozmawiać z nim o chłopakach? Czy go rozum opuścił? Przecież ja go nawet nie lubię, i z resztą co on wie o życiu w dzisiejszym świecie? Co on wie o miłosnych rozterkach?
Ale tak siedział przy stole w kuchni, z zaparzoną herbatą i spojrzałam na jego spękane, silne ręce, pachnące pracownią i brudne od maszyn – te same ręce, które trzymałam, gdy odprowadzał mnie do przedszkola, i przypomniałam sobie, że ten dziad to mój Tata. I przypomniałam sobie, że ja wciąż jestem jego córką.
Usiadłam więc – na początku trochę speszona – i po kolei zaczęłam opowiadać. Szybko się ośmieliłam i nim zdążyłam się zorientować, już nawijałam jak kataryna.
Nim się obejrzałam, była już późna noc, a nasza rozmowa już dawno zeszła na inny temat. Ale rozwiązanie mojego problemu już miałam gotowe, i nie dlatego, że Tata powiedział mi, co robić, ale zadał mi odpowiednie pytania, dzięki którym ja sama na to wpadłam. Sam też mi sporo poopowiadał historii ze swojej młodości i zrozumiałam, że mój Tata przeżył swoje i wcale (o dziwo) nie jest głupi, ani nudny, też popełniał różne błędy i nie wstydził się do nich przyznać.
Bardzo dobrze zrobił nam ten przymusowy, wspólny tydzień, a nasza relacja weszła w nowy etap.
Każda rodzina ma inną strukturę; u nas to Mama była na pierwszej linii frontu i to zarówno w kwestii złych, jak i dobrych wiadomości. Ona też wszystko przekazywała Tacie, dlatego nasz kontakt telefoniczny był zdawkowy.
Wszystko zmieniło się, gdy nam jej zabrakło – wtedy moja relacja z Tatą przeszła kolejną transformację. Mama była mi najbliższa, a jej strata – ohydnie bolesna. Tata o tym wiedział i choć sam miał złamane serce i życie mu się zawaliło, wspierał mnie każdego dnia. Codziennymi, często wielogodzinnymi rozmowami pomagał mi przejść przez największe piekło, jakiego w życiu doświadczyłam. Z dnia na dzień przejął wszystkie “obowiązki” Mamy i po dzień dzisiejszy je wypełnia. Stał się Tatą jeszcze bardziej, a ja – mimo, że mam na karku już 36 wiosen – jeszcze bardziej go potrzebuję.
Jaki jest morał tej historii?
A taki, że postać taty nie jest przereklamowana. Że tata, to nie żaden asystent mamy, czy – co gorsza – pan, który ją zapłodnił, ani też fabryka pieniędzy. Tata jest ważny i warto nim być “jak trzeba”, kochając swoje dziecko, dając mu ciepło, szanując jego indywidualność, będąc obecnym, dumnym z tego dziecka i szczęśliwym. Że z ukształtowanym przez tatę poczuciem własnej wartości i niezależności, dziecko odważniej wyfruwa z gniazda, a świadomość zawsze czekającej na nie poduszki bezpieczeństwa minimalizuje ból, nieuchronnych przecież, upadków.
Tata to też przyjaciel na całe życie, choć inaczej potrzebny na różnych jego etapach.
Tatą warto być i nie koniecznie archetypowym – wystarczy być dobrym, kochającym i obecnym. To naprawdę wystarczy.
Wzruszyłam się!????????????
To ogromnie się cieszę 🙂