FELIETONY

Na początku 2020 roku wszystko wydawało się być w jak najlepszym porządku, miałam stabilną pracę z perspektywami, szczęśliwe małżeństwo, podróżowałam, cieszyłam się życiem. Oczywiście zdarzały się dni, kiedy nic mi się nie chciało, kiedy byłam na „pół gwizdka”. Wyrzucałam sobie, że przecież mogę działać lepiej, że nie mogę się lenić i wydawało mi się, że zawsze powinnam być na 100%. Kiedy w marcu 2020 ogłoszono lockdown, a mieszkanie zmieniło się w biuro, na początku wcale mi to nie przeszkadzało. Mogę nawet powiedzieć, że jakaś cząstka mnie się ucieszyła, przecież nic nie musiałam. Mogłam pracować w piżamie, mieć potargane włosy, pić hektolitry kawy, chodzić do toalety i nikt nie zwracał uwagi, jak często tam chodzę.

Z każdym dniem sytuacja w pracy była coraz bardziej napięta, pandemia uderzyła bardzo mocno w branżę turystyczną, w której akurat pracowałam. Pod coraz silniejszą presją ze strony dyrekcji, uwięziona w domu nie mogłam zrozumieć, co się ze mną dzieje. Zaczęłam funkcjonować jak automat, rano prysznic, mycie zębów, kawa, komputer, praca przez 12-14 godzin. Wszystkie dni zaczęły wyglądać tak samo. Po dwóch miesiącach coś we mnie pękło, wstałam od biurka w środku dnia i całkowicie się rozkleiłam. Zaczęłam płakać, do głowy przychodziły mi tylko myśli o tym, że muszę się jak najszybciej pozbierać i wrócić do swoich obowiązków, że nie mogę nikogo zawieść, że muszę być silna. Jednak nie mogłam, moje ciało odmawiało współpracy. Po jakiś dwudziestu, może trzydziestu minutach udało mi się uspokoić gonitwę myśli, walące serce i trzęsące się ręce. Przypomniało mi się, że moja firma oferowała tymczasowe wsparcie psychologiczne. Odszukałam numer i… kilka dni zajęło mi wykonanie tego telefonu. Wydawało mi się, że inni dzwonią z większymi problemami, a ja „tylko” przychodzę z jakimś epizodem napadu paniki. 

Po kilku dniach, kiedy mój stan psychiczny się nie poprawiał, zdecydowałam się zadzwonić po pomoc. Najpierw rozmawiałam z pracownikiem socjalnym, którego zadaniem było oszacowanie, czy jestem w bezpośrednim stanie zagrożenia zdrowia lub życia (swojego albo innych). Zostałam zapytana, czy nie rozważam skrzywdzenia kogoś. Potem sprawdzono, czy nie doświadczam przemocy psychicznej lub fizycznej. Na wszystkie pytania odpowiadałam „nie” i od razu miałam myśli, że pewnie nie powinnam była dzwonić, bo zabieram komuś czas. Jako rezultat rozmowy dostałam skierowanie do psychologa, dane psycholożki zostały mi wysłane mailem. Poinformowano mnie, że ona się do mnie odezwie pierwsza. 

Minęło kilka tygodni zanim do mnie zadzwoniono po raz pierwszy. Niestety psycholożka zamiast mi pomóc, wpędziła mnie w jeszcze większe wyrzuty sumienia, próbując mi wmówić, że to ja jestem problemem. Kiedy wreszcie zdecydowałam się zakończyć te spotkania (uwierzcie mi, to nie jest łatwe!), usłyszałam, że to moja wina i że uciekam, bo nie chcę rozmawiać o problemach, które ona zasygnalizowała. Nie akceptowała tego, że nie byłam gotowa. Drugim problemem był język, bo pomimo tego, że władam angielskim bardzo swobodnie, to jednak trudno było mi mówić o moich uczuciach, doświadczeniach, używając tego języka. Nie potrafię nazywać swoich uczuć po polsku, a co dopiero po angielsku! 

Skontaktowałam się z przyjaciółmi w Polsce i poprosiłam o rekomendacje psychologów, którzy prowadzą terapię online i mają doświadczenie z pracą z emigrantami. 

Zwróciłam się do kilku poleconych specjalistów. Po wstępnych rozmowach z jedną z psycholożek nawiązałam nić porozumienia i zdecydowałam się na kontynuację terapii u niej. Od ponad roku spotykamy się raz w tygodniu, online, zdaję sobie sprawę, że przede mną jeszcze długa droga. Pandemia, presja, którą na siebie nałożyłam, wyciągnęła te „trupy”, które chowałam w sobie przez wiele lat. Pochodzę z rodziny z problemem alkoholowym, byłam dzieckiem „niewidzialnym”, przecież „zawsze sobie radziłam sama”, byłam „taka grzeczna, że nie trzeba było mnie pilnować”, no i nigdy nie pyskowałam. Czyli też nigdy nie wyznaczyłam swoich granic, nie nauczyłam się, co jest dla mnie ważne, nie nauczyłam się nazywać emocji, bo przecież (w wielkim skrócie) „dziewczynki się nie złoszczą” i „dziewczynkom nie wypada”. W mojej rodzinie nie rozmawiało się o problemach, często trzeba było chodzić na palcach, „żeby nie denerwować ojca” albo słuchać, że czegoś nie wolno, „bo wiesz, jaki jest ojciec”.

Musiało minąć ponad 30 lat, żebym zaczęła uświadamiać sobie, kim jestem, co tak długo ukrywałam i dlaczego nie umiałam zadbać o siebie. Uczę się, jeszcze długa droga przede mną, ale jestem gotowa podjąć to wyzwanie, bo zaczynam rozumieć, gdzie są granice mojego ja. Terapia nie jest łatwa, czasem moje spotkania wiążą się z bardzo bolesnymi wspomnieniami, kończą się płaczem i bólem, ale rozumiem, że to jest czasem potrzebne, aby iść w stronę uzdrowienia. Nie będę nikogo przekonywać, że powinien iść na terapię, bo jest to bardzo indywidualna decyzja, ale jeśli się wahasz, z odpowiednim wsparciem możesz zacząć lepiej rozumieć siebie.

4.8 10 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze