Długo zastanawiałam się, z której strony ugryźć ten artykuł. Z racji turystycznego charakteru prowadzonego bloga, chciałam opowiedzieć o najciekawszych miejscach w Lyonie, o pięknej starówce, może nieco o historii… Ale to przecież znajdziecie – może nie w pierwszym lepszym, ale jednak – w przewodniku. Napiszę więc o czym innym. Inaczej, niż na swoim blogu, odsłonię się trochę przed wami i opowiem, co mnie osobiście urzekło w tym mieście.
Nachalni sprzedawcy pamiątek z Chin. Bilet do sterty starożytnych kamieni w absurdalnej cenie. Hordy zwiedzających z kijami do selfie. Znacie to, prawda? Cała ta komercyjna otoczka potrafi zepsuć zwiedzanie nawet najpiękniejszego miejsca. W Lyonie tego nie znajdziecie. Oczywiście, są tu turyści – sama wciąż się za takowego uważam. Są sklepy z pamiątkami – jak się dobrze rozejrzeć, to może nawet ze trzy. Ale to wszystko jest jakieś inne. Nie ma w tym pośpiechu, kiczu, hałasu. Stosunkowo mała popularność turystyczna Lyonu działa na jego korzyść. Ludzie po prostu spacerują, niekiedy zagłębiając się w dziwne zaułki starówki, z zewnątrz nie obiecujące niczego, a w środku kryjące prawdziwe skarby. Stoliki w restauracjach w porze lunchu wypełniają się w równej mierze turystami, co mieszkańcami. W rzymskim teatrze, na antycznych ławach, obok nielicznych wyposażonych w aparaty obieżyświatów, wylegują się w promieniach słońca studenci i zakochani. Bo czemu nie? Miejsca dla każdego wystarczy. A ponadto, wszystko to (może poza déjeuner w restauracji) jest zupełnie za darmo.
Pamiętam, kiedy pierwszy raz wspięłam się znad Saony na wzgórze Fourviere. Wykończona pokonaniem miliona schodów stanęłam na tarasie widokowym i wtem momentalnie zapomniałam o zmęczeniu. Był środek zimy, temperatura niewiele powyżej zera, bezchmurne niebo i nieprawdopodobnie przejrzyste powietrze. Pode mną Katedra Świętego Jana, gdzieś z boku oślepiające promienie słońca odbijające się od futurystycznej bryły Muzeum Confluence. Nieco po lewej, na zakolu Rodanu, rozległy, wówczas nieco bury, teren Parku Złotej Głowy, a na wprost trzy wieżowce na krzyż – więcej w Lyonie nie uświadczysz. Dokoła miasta, gdzie nie spojrzeć – wzgórza. A daleko, na wschodnim horyzoncie dumne, biało-czarne szczyty Alp i – w pewnym oddaleniu – samotny masyw Mont Blanc. Zrozumiałam wtedy, jak wiele swej urody Lyon zawdzięcza położeniu. Doliny Rodanu i Saony głęboko wcinają się tu w wyżyny; na wschód od miasta leżą Alpy, na zachód Masyw Centralny. Obejrzyjcie mapę fizyczną południowo-wschodniej Francji, a zrozumiecie, o czym mówię. Okolice wprost zachęcają do wycieczek na łono przyrody, przejażdżek rowerami, czy pieszych eskapad. Może niekoniecznie wtedy, gdy temperatura ledwo przekracza zero, ale taki okres nie trwa tu bardzo długo. A jeśli chodzi o samo wzgórze Fourviere, to od tego pierwszego razu znacznie częściej korzystałam w podróży na szczyt z tramwaju niż ze schodów, lecz wrażenia estetyczne na górze nie zmieniły się ani na jotę.
„Nie deptać trawników”. „Szanuj zieleń”. Wspomnienie takich tabliczek prześladuje mnie z Polski. Dodajmy do tego zakaz spożywania alkoholu i sposób na pozbycie się ludzi z przestrzeni publicznej gotowy. Tu nikomu coś takiego nie przyszłoby do głowy. Przy ładnej pogodzie każdy skrawek trawnika (nie wspominając nawet o wolnej ławce) zostaje zaadaptowany jako miejsce wypoczynku bądź wręcz przeciwnie: rekreacji. Z kocem i bez, z piłką czy z bulami (popularną francuską grą), z piknikiem, albo z winem – naturalnie francuskim – ludzie zapełniają liczne parki i bulwar nad Rodanem. Nikogo nie dziwi widok całych rodzin ani grup znajomych imprezujących na świeżym powietrzu. Nikogo nie oburza picie piwa z własnej butelki tuż obok stolika pobliskiego baru. Zdaję sobie sprawę, że i w Polsce pod tym względem wiele rzeczy zmienia się na lepsze, ale do tutejszej swobody i upodobania do wypoczynku na powietrzu przez ludzi w absolutnie każdym wieku wciąż sporo brakuje. Ja mam już swoją ulubioną ławkę nad Rodanem, gdzie nie raz zabierałam rodzinę i znajomych na sery i wino, a w zeszłym roku świętowaliśmy tam z lubym rocznicę ślubu. Romantycznie, imprezowo, melancholijnie, wesoło? Może być tak, jak akurat chcesz.
Nie wiem, może moja ogromna sympatia do Lyonu wynika z braku jakichkolwiek oczekiwań. Kiedy tu przyjeżdżałam, wiedziałam tylko tyle, że od mojej rodzinnej miejscowości dzieli je blisko dwa tysiące kilometrów. Może dlatego Lyon zaskoczył mnie swoim wiekiem i bogatą historią, niezwykłą urodą starówki, elegancją centrum miasta, a w szczególności tym spokojnym, może nawet odrobinę prowincjonalnym charakterem. Jeśli akurat nie przebywa się w pobliżu autostrady biegnącej (niestety) prawie przez centrum, to można zapomnieć, że jest się w trzecim największym mieście Francji. I takiego uczucia zapomnienia oraz nieśpiesznego wypoczynku życzę wam, gdybyście kiedyś tutaj zawitali. Niech Lyon oczaruje was tak, jak mnie.
Dorota / Popatrz jaka Francja