Felietony

Nazywam się Ola i jeszcze miesiąc temu mieszkałam w słonecznym Rangunie, kulturowej i biznesowej stolicy Mjanmy, państwa azjatyckiego położonego pomiędzy Tajlandią a Bangladeszem. Przyjechałam tam cztery lata temu i mimo wszystko nazwałam to miejsce domem. Od ośmiu miesięcy spodziewam się dziecka, od dwóch tygodni jestem mężatką, kilkanaście dni temu, po dziesięciu latach, znowu przeprowadziłam się do Polski. 

Na początku pandemii Covid-19 oficjalnie nas nie dotyczył. Do końca marca, wbrew zdrowemu rozsądkowi i długiej na ponad dwa tysiące kilometrów granicy z Chinami, codziennie przekraczanej przez masę handlarzy, pracowników dorywczych i kierowców ciężarówek w Birmie oficjalnie COVID-19 nie było. Jednak kiedy komunikaty rządowe podawały brak przypadków choroby, nieoficjalnie korespondenci zagraniczni szeptali o całych wioskach zapadających na nagłą gorączkę, kaszel i osłabienie. W firmie bardziej wierzyliśmy dziennikarzom, więc w połowie marca zaczęliśmy pracować z domu i ograniczać nasze kontakty zewnętrzne. 

W kwietniu profilaktycznie zamknięto lotniska i szkoły, a rząd nakłaniał ludność do pozostania w domach. Na ulice wjechały pickupy z głośnikami, wyły syreny, a drzwi domów i klatki schodowe zaczęto spryskiwać wybielaczem. Pojawiły się też pierwsze przypadki, jednak wszyscy pacjenci pozytywni przywozili chorobę z zagranicy, przede wszystkim USA i Europy. Nikt z Chin nie wracał z pozytywnym wynikiem testu. Sklepy musiały dostosować się do nowych obostrzeń, zaczęto wymagać maseczek w miejscach publicznych. Tłumy ruszyły do sklepów, na chwilę zabrakło też maseczek. Na każdym kroku mierzono nam temperaturę. Nam, bo kilka razy usłyszałam, że to my “biali” przywieźliśmy koronawirusa. Pierwsza fala wirusa była też pierwszą falą obniżek płac, zwolnień i wylotów ewakuacyjnych. 

Potem na chwilę wszystko wróciło do “nowej normy”, wydano rozporządzenia o reżimie sanitarnym, otwarto restauracje i biura, znowu można było pójść pobiegać w parku, a Aung San Suu Khyi informowała o kolejnych sukcesach rządu w walce z koronawirusem. Niestety druga fala nie oszczędziła Birmy i od września znowu zarządzono lockdown. Zamknięto dzielnice miast, obwieszczono, że tylko jedna osoba z gospodarstwa domowego może udać się na zakupy, tylko dwie mogą podróżować razem w samochodzie, a poza dzielnice można jedynie udać się do szpitala lub na lotnisko. Poza kilkoma wyjątkami, jak przetwórstwo, telekomunikacja, bankowość, służba zdrowia i transport, pracownicy mieli zostać w domu i kontynuować pracę zdalnie albo nie pracować. W kraju bez żadnych świadczeń socjalnych brak pracy oznacza widmo głodu. 

Codziennie dowiadywaliśmy się o nowych obostrzeniach, często wprowadzanych z dnia na dzień, jak nakaz posiadania negatywnego wyniku testu dla wszystkich kierowców ciężarówek przewożących produkty rolne z żyznego Shan do Rangunu. W sklepach i na targach trudniej było o świeże warzywa, owoców nie było prawie wcale, a rolnicy załamywali ręce nad hektarami pól z gnijącymi arbuzami, których nikt nie mógł kupić. Coraz więcej ludzi tułało się po naszej ulicy, coraz więcej z nich wyglądała na wychudzonych. Nawet nasza pomoc domowa Juju straciła na wadze po tym, jak większość jej klientów wyjechała, a mąż od pół roku bezskutecznie próbował znaleźć pracę. Już nie odmawiała kiedy na odchodne wręczałam jej torbę pełną jedzenia.

O tym, że spodziewamy się dziecka dowiedzieliśmy się w kwietniu. W Boże Narodzenie 2019 zdecydowaliśmy się założyć rodzinę, więc kiedy odwiedzaliśmy rodziców w Polsce w przerwie między świętami a Nowym Rokiem skonsultowaliśmy się z lekarzem i zrobiliśmy wszystkie badania. Podeszliśmy do tego dość spokojnie, bez większych oczekiwań, z myślą, że fajnie byłoby w 2020 zajść w ciążę. Byliśmy dość zdziwieni, kiedy pomimo negatywnego testu ciążowego czułam się bardzo zmęczona, a nasza kotka zaczęła się dziwnie łasić. Peps musiała coś wyczuć, bo lekarka z radością oznajmiła nam, że jestem w siódmym tygodniu, gdy w następnym miesiącu test już wyszedł pozytywny. 

Zamknięte lotnisko i kliniki specjalistyczne sprowadziły kompletowanie kolejnych badań do biegu z przeszkodami. Pamiętam tę ulgę, gdy w końcu znalazłam jedno miejsce w siedmiomilionowym mieście, gdzie przeprowadzano badania genetyczne i przepraszający ton konsultanta tłumaczącego mi procedurę. “Proszę pani, niestety nie możemy umówić wizyty, ponieważ nie wiemy, kiedy uda nam się dostać miejsce w samolocie ewakuacyjnym niezbędne do przewiezienia próbek do laboratorium. Zadzwonimy najpóźniej dzień wcześniej. Najczęściej udaje nam się jeden – dwa, razy w tygodniu.”

Pamiętam też stres, kiedy moja próbka leciała do Hong Kongu przez Singapur, bo akurat takie połączenie udało się znaleźć w moim tygodniu i w końcu ulgę, gdy wyniki przyszły i były w porządku. Już wtedy zdecydowaliśmy rodzić za granicą, rozważaliśmy kilka opcji – Polskę, Tajlandię, Malezję. Mjanmy nawet nie braliśmy pod uwagę ze względu na nieistniejącą opiekę specjalistyczną dla noworodków i wskaźnik zgonów dzieci do lat 5 na poziomie 3%. Nawet nasza lekarka – ordynatorka oddziału położniczego w jednym z prywatnych szpitali z wizyty na wizytę coraz bardziej sugerowała nam wyjazd. Gdy we wrześniu rząd ogłosił możliwą mobilizację wszystkich lekarzy do walki z COVID-19, po prostu kazała nam przy następnej wizycie odebrać zaświadczenie do podróży w ciąży.  

Plany związane z porodem zmieniały nam się jak w kalejdoskopie. Jeszcze do czerwca cała rodzina mojego amerykańskiego partnera miała zjawić się w Polsce na Boże Narodzenie i wspólnie oczekiwać narodzin naszego pierworodnego syna. W okolicach sierpnia jeszcze myśleliśmy, że najpierw wrócę ja, a James dojedzie na Boże Narodzenie, we wrześniu na wszelki wypadek zdecydowaliśmy się wracać razem. W październiku okazało się, że polska służba graniczna nie wpuści nas obojga do kraju pomimo zaawansowanej ciąży i braku możliwości zawarcia ślubu w Birmie. 26 października spakowaliśmy najważniejsze rzeczy, zdaliśmy mieszkanie i polecieliśmy razem przez Londyn do Chorwacji, jedynego kraju w Unii Europejskiej, który wciąż wpuszczał Amerykanów i udzielał ślubów obcokrajowcom. 

W Chorwacji mieliśmy być tylko kilka dni, wizyty zaplanowane mieliśmy “po europejsku”, czyli co do dnia, niestety najpierw poczta zapodziała mój akt urodzenia i zaświadczenie o stanie cywilnym w zagrzebskim oddziele, potem gdy wysłaliśmy nowe dokumenty priorytetem, DHL zgubił je kompletnie. Na szczęście po milionie telefonów w piątek Poczta Polska odzyskała przesyłkę od swojej chorwackiej odpowiedniczki, a Ambasada Polski w Zagrzebiu wyjątkowo, ale z pouczeniem, wydała nam niezbędne dokumenty trzydzieści minut przed zamknięciem Ministerstwa Spraw Zagranicznych Chorwacji, gdzie musieliśmy je jeszcze ostemplować i koniec końców obsuwy w Zagrzebiu mieliśmy tylko trzy dni. Nasza agentka – Antonia – zdecydowała, że najlepiej będzie jeśli przyjedziemy do Splitu, gdzie lepiej zna urzędników i może “przyspieszyć” nasz ślub.

Ze świeżo opieczętowanymi dokumentami, dwiema dużymi walizkami, sprezentowanym nosidełkiem dla dziecka i bagażem podręcznym udaliśmy się na dworzec, by wyjechać czym prędzej do Splitu. Pociąg nocny okazał się zwykłym, pasażerskim. Ze względu na pandemię mieliśmy dla siebie cały przedział i wczesnym rankiem, z obolałymi plecami dojechaliśmy nad kamieniste brzegi Adriatyku. Split przywitał nas piękną pogodą, co trochę osłodziło nam wiadomość o kolejnej obsuwie ślubu w związku z covidowymi zmianami w urzędach i u notariuszy. 

Nasza tygodniowa podróż przedślubna upłynęła nam na spacerach o wschodzie i zachodzie słońca, wyprawach na lokalny targ i gotowaniu. Oficjalnie James wciąż był na kwarantannie, więc nie mogliśmy rozsmakować się w kuchni chorwackiej pomimo otwartych restauracji, ale mieszkanie które wynajęliśmy miało przestronną kuchnię, a narzeczony dużo czasu. Co chwile sprawdzaliśmy z niepokojem informacje na temat kolejnych restrykcji i odwołanych lotów. W tak zwanym “międzyczasie” Francja i Austria wprowadziły godzinę policyjną, Słowacja zamknęła granice i zaczęła masowe testy, Czechy zakazały wjazdu obcokrajowcom za wyjątkiem tranzytu.

Dni do poniedziałku ubywało, jednak coraz częściej słyszeliśmy pogłoski o lockdownie w Chorwacji. Na pięć dni przed ślubem podjęliśmy decyzję o powrocie pociągiem. Pomimo trzech przesiadek: w Zagrzebiu, Wiedniu i Pradze, kolej wydała nam się najbardziej niezawodna. Z rodzicami umówiliśmy się w Pradze, ale gdyby nie udało nam się tam dojechać, to odebraliby nas i z Wiednia, a nawet z Zagrzebia. 

Ceremonię zaślubin mieliśmy umówioną na poniedziałek, na siedemnastą. Spakowana, poddenerowowana nieprzespaną nocą i po pracy do dwunastej, poszłam na targ odebrać spódnicę, do fryzjera i do kwiaciarni. Pewnie gdyby nie problemy z przekroczeniem granicy, nigdy byśmy się nie zdecydowali sformalizować związku, ale skoro musieliśmy to zrobić, a Chorwacja okazała się tym jedynym miejscem na świecie, gdzie legalnie i bez przeszkód mogliśmy uzyskać upragniony akt małżeństwa, zdecydowałam uwiecznić motyw chorwacki w postaci stroju. Pomimo usilnych poszukiwań, jedyne co znalazłam w Splicie to białą, lnianą, ręcznie wyszywaną spódnicę w czerwoną kratkę obszytą od spodu koronką. W kwiaciarni starsza pani ze łzami w oczach przyszykowała mi bukiet biało-czerwonych róż, a fryzjerki zaplotły koronę z warkoczy w dalmackim stylu. Tradycyjne stroje nie są popularne w Splicie, a młodsze pokolenie w ogóle ich nie rozpoznaje. 

O piętnastej spotkaliśmy się z fotografem. Sesja zdjęciowa była jedynym normalnym elementem tej kuriozalnej sytuacji. Zdjęcia wyszły jak pocztówki, jesteśmy na nich uśmiechnięci, piękni i zachwyceni chwilą. Nawet nie widać, że co chwilę sprawdzam telefon w nadziei “na brak wiadomości” od agentki w sprawie opóźnień. Fotografie przedślubne zawisną później na ścianie naszej sypialni, u rodziców i teściów. 

Za kwadrans siedemnasta czekaliśmy już przed urzędem – małym domkiem na skarpie przed plażą, gdzie wcześniej robiliśmy jeszcze ostatnie zdjęcia z zachodzącym słońcem w tle. My, fotograf, nasza agentka z mężem, którzy jednocześnie byli naszymi świadkami i tłumaczka. Pięć minut przed piątą przyjechała też urzędniczka stanu cywilnego i przywitała nas z uśmiechem. Odetchnęliśmy z ulgą. W sali ślubów leżał już nasz akt małżeński, nasza przepustka do domu.

Ceremonia trwała krótko, gdy trzęsącymi rękoma podpisaliśmy dokumenty i ogłoszono, że jesteśmy mężem i żoną, zakręciło mi się w głowie. Tak bardzo chcieliśmy uściskać Antonię, niestety zamiast tego, pomachaliśmy sobie tylko na do widzenia i wróciliśmy do mieszkania. O dziewiętnastej przebrani w dresy czekaliśmy już na pociąg w dworcowej restauracji. Na szczęście w “Terminalu” mieli wino musujące sprzedawane na lampki, więc do burrito zamówiliśmy sobie po kieliszku i wznieśliśmy pierwszy małżeński toast na nową drogę życia.

W drogę wyruszyliśmy o 22:57, o 7:30 dojechaliśmy do Zagrzebia, po trzech godzinach kolejnym pociągiem udaliśmy się do Wiednia. Na granicy chorwacko-słoweńskiej służba celna sprawdzała nam pierwszy raz dokumenty. Urzędniczka skonfundowana datą ślubu, widząc jeszcze mój sterczący brzuch, uśmiechnęła się tylko przepraszająco i wbiła mężowi dwie pieczątki. Na granicy z Austrią celnicy życzyli nam pomyślności na nowej drodze życia, a po wjeździe do Czech nikt już nas o nic nie pytał. 

Do Pragi dojechaliśmy po 19:00, stamtąd samochodem do domu, w Polsce byliśmy o 22:30. Nasza podróż poślubna trwała 36 godzin, przekroczyliśmy cztery granice. Następnego dnia o szóstej rano zalogowałam się jak zawsze do pracy. Moje życie wywróciło się do góry nogami, ale największa ze zmian ma dopiero nadejść. Lekarz kilka dni temu powiedział mi, że nie wierzy w doczekanie terminu porodu, więc dziecko może urodzić się lada chwila.

Ola Sawicka Green, Polska, aasawicka

 

***

Jeśli podobał Ci się ten tekst,

ZOSTAŃ NASZYM PATRONEM NA

Więcej o naszych Patronach i o nas:

MY, POLKI

5 3 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
11 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
Anna Hylje
Anna Hylje
3 lat temu

Przeczytałam dwa razy. Ten tekst mnie porwał jak żaden wcześniej.
Myślałam, że mam zakręcone życie, a Ty mnie rozłożyłaś na łopatki.
Wszystkiego dobrego!:*

Anna Hylje
Anna Hylje
3 lat temu
Odpowiedz  Anna Hylje

Udało Ci się w tym całym zamieszaniu przetransportować kotkę do Polski?

Ola
Ola
3 lat temu
Odpowiedz  Anna Hylje

kotka wciaz czeka na transport – to bardzo skomplikowane – jak na razie jest z nasza gosposia – osoba ktora zna od poczatku a ja z firma logistyczna wciaz to ogarniam…

Anna Hylje
Anna Hylje
3 lat temu
Odpowiedz  Ola

Rozumiem, sama miałam problem z szybkim zorganizowaniem transportu kotów z Wietnamu, ale udało się. Teraz przy pandemii to już w ogóle musi być kosmos. Trzymam kciuki.

Barabara
Barabara
3 lat temu

Świetna nowela

Last edited 3 lat temu by Barabara
Awatar użytkownika
3 lat temu

czekam na serial na Netfliksie, mam nadzieję, że drogo kupią scenariusz! 🙂

Katy
Katy
3 lat temu

Ola, a czemu nie dałaś znać? My jesteśmy cały czas w AT.

Dorota
Dorota
3 lat temu

Pozdrawiam ze szkolnej biblioteki!

Last edited 3 lat temu by Dorota
Grzegorz
Grzegorz
3 lat temu

Pozdrowienia od byłego belfra:)
Wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia ♥️♥️

trackback

[…] Na ślubach, które było mi dane zobaczyć, panna młoda i pan młody siedzieli przodem lub bokiem do reszty uczestników, a ksiądz stał tak, aby każdy mógł widzieć emocje i radość malujące się na obliczach nowożeńców. Taka mała rzecz, a zmienia diametralnie atmosferę całego przedsięwzięcia! Osobiście byłam bardzo wzruszona, widząc uśmiechy i łzy na twarzach bliskich mi osób, mówiących sobie sakramentalne „tak”. […]

trackback

[…] najszybciej wyjść. Czy to dobrze, czy źle? Czy czułabym, że czegoś mi brakuje, gdyby to był ślub najlepszej przyjaciółki? Pewnie tak. A gdyby to był ślub dalekiego kuzyna, którego […]