– Skąd jesteś? – mało nie krztuszę się czerwonym winem, kiedy słyszę to pytanie. Odstawiam kieliszek i niezbyt elegancko wzruszam ramionami.
– To skomplikowane – odpowiadam, siląc się na wyszczerzenie zębów. Nie mam ochoty czwarty raz tego wieczora rozpoczynać tej samej historii. Przyszłam tutaj, żeby miło spędzić czas, poznać interesujących ludzi, nawiązać biznesowe kontakty, a nie w kółko opowiadać tę samą anegdotę. Mój rozmówca jednak wyczekująco wbija we mnie wzrok, więc zaraz dodaję: – Jestem Polką.
– To co robisz w Bostonie?
I już wiem, że od tego nie ucieknę. Rozpoczynam niemalże mechanicznie:
– Przyjechałam tu z Hiszpanii…
Jestem całkiem niezła w small talk, jeśli sytuacja tego wymaga. To towarzyska sztuka nie dla każdego, ale moim zdaniem może stanowić wspaniały wstęp do późniejszego rozwinięcia głębszej znajomości albo sposób na krępującą ciszę w towarzystwie nowo poznanych osób, o których za parę dni i tak zapomnisz. Znam takich, co uważają się za wyśmienitych, kontrowersyjnych rozmówców, w konsekwencji czego small talk ich mierzi – a jak przyjdzie co do czego, potrafią mówić jedynie o sobie. Dlatego uważam, że trzeba umieć poprowadzić rozmowę w taki sposób, abyśmy i my, i nasi towarzysze konwersacji czuli się dobrze. Kiedy jednak w moją stronę pada to z pozoru proste pytanie „skąd jesteś?”, automatycznie odczuwam znużenie, ponieważ wiem, że przyniesie lawinę kolejnych, zawsze takich samych zagadnień, które zmuszą mnie do opowiedzenia całej mojej historii od nowa. Co naprawdę potrafi zmęczyć – ileż można mówić o tym samym?
„Skąd jesteś? Skąd pochodzisz?” – na te pytania nie ma jednej prawidłowej odpowiedzi. Wiele zależy od tego, kto pyta i co właściwie oczekuje usłyszeć. Jako dziecko mogłam to w prosty sposób określić na podstawie ulicy, przy której stał mój blok. W liceum odpowiedź rozszerzyła się o dzielnicę, dlatego że do mojej szkoły zjeżdżali się uczniowie z całego miasta. Na studiach nowym kolegom wystarczyło podać miejsce, gdzie się wychowało i gdzie mieszkali rodzice, albo – jeśli ktoś był z mało popularnej miejscowości – wymienić większą, która znajdowała się obok. Kiedy wyjechałam po raz pierwszy na parę miesięcy do Francji w ramach Erasmusa, po prostu mówiłam, że jestem ze stolicy Polski. To prawdopodobnie dostarczało moim rozmówcom dwóch informacji – że jestem dziewczyną z dużego miasta, ale z niezbyt rozwiniętego (w ich mniemaniu) kraju.
Sytuacja nieco skomplikowała się podczas mojej drugiej wymiany studenckiej, tym razem na azjatycką wyspę Tajwan. Tam na podstawie mojego wyglądu ludzie zakładali, że jestem Amerykanką. Część z nich nawet nie wiedziała, gdzie jest Polska, więc często rzucałam pokrótce: „jestem Europejką” i dla znacznej części ciekawskich to wyjaśnienie okazywało się satysfakcjonujące. W końcu my wszyscy w Europie mamy widok z okna mieszkania na wieżę Eiffla, a jak pogoda jest wyjątkowo słoneczna, to z drugiego pokoju można dostrzec zarys Big Bena.
W tamtym czasie, jeszcze jako młoda dziewczyna, wciąż miałam silne poczucie bycia z Polski. Co prawda zwiedziłam nieco świata, utrzymywałam kontakty z przyjaciółmi z bliższych i dalszych zakątków ziemi, ale mimo otwartego i tolerancyjnego umysłu, wciąż miałam zakorzenioną polską mentalność. Dopiero kilka lat później, kiedy skończyłam studia i wyprowadziłam się z rodzinnego domu do Hiszpanii, rozpoczęłam prawdziwie dorosłe życie. Wtedy zaczęłam zauważać, że właściwie już nigdzie do końca nie pasuję: przejęłam niektóre z południowych zwyczajów, a te, które mi nie pasowały, wyparłam polskimi. Jedną nogą ciągle siedziałam w Polsce, próbując ulepić pierogi z lokalnym rodzajem sera najbardziej przypominającym twaróg i prosiłam rodziców o paczki żywnościowe z ogórkami kiszonymi. Z drugiej strony, kiedy wracałam do kraju, tej polskości jakby we mnie ubywało.
W ostatnim roku trwania hiszpańskiego programu zostałam wysłana na Uniwersytet Harvarda. Mimo tego, że amerykański świat wydaje nam się taki oczywisty – przecież widzimy go na co dzień w filmach, serialach i mediach – tam też niektóre sprawy załatwia się inaczej, szybciej niż w leniwej Hiszpanii i sprawniej niż w nadmiernie biurokratycznej Polsce. Nasiąkając powoli każdą z tych trzech kultur, chcąc nie chcąc, stałam się hybrydą. Konsekwencje tego zaczynało być widać gołym okiem. W rozmowie zaczynało mi brakować słów w każdym z trzech języków, którymi się posługiwałam. Przy Wigilii pilnowałam dwunastu potraw na stole, w Święto Dziękczynienia pochłaniałam indyka z żurawiną, a na Sylwestra szykowałam sobie dwanaście obranych winogron. Gdzie się nie odezwałam, od razu było wiadomo, że stamtąd nie pochodzę. Wyobraźcie sobie mnie chociażby na konferencji naukowej, w których tak często wtedy uczestniczyłam: z polskim nazwiskiem, amerykańską afiliacją i hiszpańskimi wynikami badań.
– Skąd jesteś? – pyta mnie ktoś w kuluarach. Co odpowiadam?
– Jestem z Polski, mieszkam na południu Hiszpanii, ale tymczasowo pracuję w Stanach. Tak, teraz w Bostonie, ale za parę miesięcy jadę jeszcze na jakiś czas do Nowego Jorku. Czy studiowałam w Polsce? Tak, ale też we Francji i na Tajwanie. Dlaczego? Tak się złożyło, miałam taką możliwość, dostałam stypendium, pojechałam przeprowadzić badania. Co? Mój mąż? Tak, też jest Polakiem. Czy planujemy wrócić? Ale gdzie wrócić? Do Polski? Może. Do Hiszpanii? Raczej nie. Zostać w Stanach? Gdyby to było takie łatwe. Może Wielka Brytania.
Czy osoba, która spędziła całe życie w tym samym mieście, też może mieć problem z ideą własnego pochodzenia? Kiedy się nad tym głębiej zastanawiam, dochodzę do wniosku, że odpowiedź na pytanie „skąd jesteś?” już od początku nie była tak prosta, jakby się mogło wydawać.
Urodziłam i wychowałam się w Warszawie, ale według niektórych to jeszcze nie jest wystarczające, aby określić siebie jako warszawiankę. Trzeba co najmniej trzech pokoleń wstecz zamieszkujących śródmiejskie kamienice i dziadka rannego w Powstaniu Warszawskim, żeby czuć się warszawiakiem. Jako dziecko dałam sobie wmówić, że nie jestem prawdziwą dziewczyną ze stolicy – w końcu tylko rodzina od strony taty miała tam swoje korzenie. Na pewnym etapie mojego życia te dwa magiczne słowa „skąd jesteś?” zaczęłam kwitować stwierdzeniem, że połowicznie jestem z Podlasia. Co z punktu widzenia historii rodzinnej owszem, było faktem, ale prawda jest taka, że na Podlasiu bywałam raz do roku na kilka dni, w odwiedzinach u dziadków. Wyleczyłam się z tego absurdalnego kompleksu dopiero wtedy, kiedy zauważyłam, że przyjezdni bardzo szybko adaptują Warszawę jako miejsce swojego pochodzenia i uznałam, że skoro oni mogą się przedstawiać jako warszawiacy, to ja chyba też.
Co z kolei w tej sytuacji mają powiedzieć osoby, które we wczesnym dzieciństwie przeniosły się do innego kraju? Albo – o zgrozo – których rodzice są parą międzynarodową? Jak kształtuje się tożsamość takich osób?
W odpowiedzi na pytanie „skąd jesteś?” prawdopodobnie są zmuszeni wyciągać z kieszeni drzewo genealogiczne i rejestr miejsc, w których mieszkali. Wyobrażam sobie, że sytuacja przedstawia się jeszcze gorzej, jeśli nie wyglądają typowo dla danej szerokości geograficznej:
– Skąd jesteś?
– Z Łodzi.
– Tak, ale skąd jesteś naprawdę?
Mnie samej też zdarzało się to pytanie zadać. Pamiętam, jak denerwowałam się, kiedy po przeprowadzce do Hiszpanii sondowałam mieszkające tam Polki. Zamiast o Krakowie, Poznaniu albo Wrocławiu słyszałam, że są z Barcelony, Madrytu czy Sewilli. „Co z nimi jest nie tak?!”, myślałam. „Gdzie ten słynny polski patriotyzm?! Skąd pochodzą naprawdę?!”
Nie brałam wtedy pod uwagę, że one znajdowały się w zupełnie odmiennej sytuacji od mojej. Ja do Hiszpanii pojechałam tylko na kilka lat, w dodatku z mocnym zamiarem powrotu. Mimo przeprowadzki moje życie nadal toczyło się w dużej mierze w Polsce, głównie dzięki częstym odwiedzinom i codziennym kontaktom z przyjaciółmi przez internet. Z perspektywy czasu wstydzę się tych pochopnych osądów. Teraz nie rozumiem, jak mogłam być tak krótkowzroczna. Skoro te kobiety, te Polki z Walencji czy z Santandera uważały, że tam jest ich dom, to kimże ja byłam, żeby to podważać? One miały tam mężów, rodziny, znajomych, pracę i plany na przyszłość. Ich dzieci mówiły lepiej po hiszpańsku niż po polsku i miały po dwa nazwiska. To, że mnie nie przeszłoby przez gardło powiedzieć „jestem z Murcji” nie znaczy, że one nie mogły się z tym czuć komfortowo.
Według socjologów poczucie przynależności może być nie tylko płynne i zmienne wraz z rosnącym czasem pozostawania w danym miejscu, ale może też być mnogie. Dlatego dochodzę do wniosku, że najprościej jest ustalić samemu ze sobą, skąd się pochodzi i się tego trzymać. Nie musisz być Polką wyłącznie z Polski, ba, co więcej, nie musisz być nawet Polką z Polski.
Zatem jak to jest z wami? Skąd jesteście?
Bo ja znikąd. Albo zewsząd. Jestem po prostu obywatelką świata.
Ania Gawlik, ig: anununium