W drodze do Włoch. Przystanek na Negewie
Wiedziałam, że trzeba będzie podjąć jakąś decyzję. Pięć lat fruwania w tę i z powrotem, to jednak szmat czasu. Wiedziałam, że on nie zamieszka w Polsce. Praca, ojciec, niechęć do opanowania języka polskiego zwana czasem brakiem zdolności językowych. Ale czy ja chciałam mieszkać we Włoszech?
Wzięłam urlop zdrowotny dla nauczycieli i kupiłam bilety do… Izraela, żeby na pustyni Negew spokojnie przemyśleć swoje życie. Gdzie chcę być i dokąd zmierzam. Na razie wiedziałam, że, mając czterdzieści siedem lat, jadę na ponad miesiąc do mojego ukochanego kraju, gdzie zostałam zaakceptowana jako wolontariuszka przez portal Work Away. Właściwie wolontariuszem można być w każdym wieku, wystarczy chcieć. Tylko w Polsce słyszałam, że jestem na coś ,,za stara”.
To miał być dwunasty raz, licząc wszystkie moje pobyty w Izraelu.
Dwunastka jest bardzo ważnym symbolem, zarówno dla Żydów, jak i dla chrześcijan. To symbol pełni, liczba zupełna i cała. Nie bardzo znam się na symbolach, nie przywiązuję wagi do znaków zodiaku czy księżyca w pełni, jednak myśl o dwunastej wizycie w Izraelu napełniała mnie optymizmem. Dwunastka była w nazwie miejsca, do którego jechałam. Czy to dobrze wróżyło?
Nie znałam tych ludzi, u których miałam być ponad miesiąc, nie wiedziałam, gdzie dokładnie jadę, więc poprosiłam znajomego, żeby odebrał mnie z lotniska w Tel Avivie i zawiózł w to miejsce, do moszawu Sde Zvi. Dotarliśmy tam po północy i przywitały mnie trzy psy ujadaniem tak głośnym, że bałam się wysiąść z samochodu, a potem przyszła Lea i zaprowadziła mnie do mojego nowego miejsca zamieszkania. To był wielki drewniany dom z dużą kuchnią, jadalnią, sypialnią i spiżarnią. Miał ogromne okna, wszystkie otwarte na ogrody, które mieściły się z obu stron. Właściwie od ulicy nie było go widać.
Jest cały dla ciebie – powiedziała Lea.
A wy? – zapytałam.
My mieszkamy w namiocie razem z naszymi dwoma córkami – odpowiedziała Lea.
Sde Zvi
Moszaw Sde Zvi to mała wioska, o której nie słyszeli nawet sami Izraelczycy. Położona jest w północno-zachodniej części pustyni Negew i zamieszkuje ją niewiele ponad sześćset osób. Miejsce zostało założone w 1953 roku przez imigrantów i uchodźców z Afryki Północnej. Moi gospodarze okazali się być młodymi ludźmi po trzydziestce, którzy uciekli od gwaru miasta i postanowili żyć niekonwencjonalnie. Nie mówili zbyt dużo o sobie, a o historii miejsca nazywanego ,,The 12th point” miałam się dowiadywać stopniowo. Właściwie tego mi było trzeba- spokoju i dawkowania informacji.
,,The 12th point” zostało założone przez ojca mojego gospodarza, artystę Dorona Efrata, który po stworzeniu tego magicznego miejsca, wyjechał do Włoch i mieszka w Umbrii. Ale przedtem stworzył projekt domków dla gości, galerii, swojego domu i wszystko to przekazał synowi – Szaulowi.
To on zaprosił mnie na wolontariat. Miałam zajmować się przygotowaniem trzech domków, które wynajmowane były gościom, przeważnie na szabat, opiekować się trzema psami i jednym kotem, które wylegiwały się w ogromnej kuchni. Do moich obowiązków należało też dbanie o ogród, pomoc gospodarzowi w pieczeniu chleba, zawsze w czwartek i podawanie dań gościom, którzy przyjeżdżali tylko na weekend. Na ogrodzie nie znałam się zupełnie, więc poznawałam zioła i kwiaty. I po raz pierwszy widziałam kolibry i białe jaszczurki, które wieczorem umiejscawiały się wygodnie na szybach i zjadały wszystkie insekty. Za to bardzo je lubiłam i fotografowałam każdego wieczoru.
Nie zapomnę pierwszego poranka. Wstałam po siódmej, bo obudziło mnie drapanie do drzwi. To kot domagał się karmy. Weszłam do kuchni i oślepiło mnie słońce tak intensywne, że musiałam nałożyć okulary. Zobaczyłam roślinność tak bujną, że wdzierała się wprost do domu i rzeźby, wszędzie rzeźby.
Konstrukcje dziwne, umieszczone w różnych miejscach ogrodu. Połączenie metalu z kamieniem, kości zwierzęcych, elementów drewnianych. I trzy psy na drewnianej podłodze, które patrzyły na mnie wyczekująco. Nasypałam im karmy do trzech metalowych misek, kot sam mnie zaprowadził do swojej miseczki glinianej, wtedy pomyślałam, że jestem w raju.
Piękno tej chwili wydało mi się tak intensywne, że pamiętam ją do dziś, choć minęły trzy lata. Cisza, przyjazne zwierzęta, mnóstwo roślinności, której wcześniej nigdy nie widziałam i ja… nauczycielka języka polskiego, trenerka, a nawet wicedyrektorka – stoję zupełnie boso, na drewnianej podłodze domu, który wybudował słynny artysta Doron Efrat i karmię zwierzęta. Było tam wszystko, czego oczekiwałam, a właściwie nawet było więcej, niż oczekiwałam.
Wyszłam boso do ogrodu, po ścieżce, która była wręcz tunelem stworzonym z pnączy. Zobaczyłam duży budynek, przypominający stodołę, trzy domki różnej wielkości, dwa budynki gospodarcze. Szłam dalej. Zobaczyłam ogród z krzewami granatu, następnie małą winnicę z tabliczkami ,,merlot” i ,,shiraz”, a w oddali namiot, w którym mieszkali moi gospodarze. Jednak słowo namiot jest tu nieadekwatne. Było to coś w rodzaju ogromnej jurty, w której są pokoje, kuchnia i normalna łazienka, o czym miałam przekonać się później.
Gospodarze uczyli mnie wszystkiego stopniowo. W czwartki piekliśmy chleb, którego odbiór odbywał się na zasadzie barteru. Przychodzili sąsiedzi i zabierali swój chleb, który zamawiali telefonicznie. Każdy bochenek był pakowany do papierowej torby i podpisany w sposób spersonalizowany, na przykład ,,Kochanemu Jossiemu – miłego dnia” albo “drogiej Sarze – smacznego”. W zamian dostawaliśmy wino, ser, jajka czy mleko.
Gospodarze nie jedli mięsa, ja przez ten czas również. Po tygodniu śnił mi się ogromny wołowy stek, który znacznie później zjadłam z koleżanką w rosyjskiej knajpie Aszdot.
Szaul zostawiał mi zawsze kieszonkowe na zakupy, gdybym chciała zjeść coś innego niż to, co było w lodówce. W moszawie Sde Zvi był jeden sklep, ale chodziłam do niego rzadko, bo nie miałam takiej potrzeby.
Gdy chciało mi się czegoś słodkiego, robiłam chałwę składającą się z tahiny i palmowego miodu zwanego Silan z odrobiną rodzynek czy mleka kokosowego. Czasami przygotowywaliśmy też deser dla gości, którzy zjawiali się w piątek.
Miałam tam mało pracy, a dużo spokoju, właściwie nie narzucano mi niczego. Zabierałam psy do ogrodu i zasypiałam po obiedzie w hamaku. Zrywałam granaty prosto z krzewu i obserwowałam, jak zabezpieczony jest każdy owoc zawinięty w papier, przez który nie mogły dostać się insekty. A jednak wkradały się wszystkimi możliwymi dla siebie zakamarkami i trzeba było być bardzo ostrożnym, żeby ich nie zjeść razem z owocem.
W wolnym czasie zaczęłam pisać książkę o Izraelczykach, których spotkałam w czasie tych kilkunastu lat podróży do tego kraju. Każdy z nich opowiedział mi swoją historię, zostawił jakiś ślad. Szaul pytał, jak mi idzie pisanie i nie sądziłam, że dowiem się czegoś więcej o nim samym i jego ojcu. Czasem wystarczy tylko czekać i jak najmniej pytać. Czas pokazuje, czy jest to historia przeznaczona dla nas.
Tropem były rzeźby Dorona Efrata, które oglądałam codziennie. Nawet jak nie chciałam, przypominały o swoim istnieniu. W drodze do winnicy, do galerii, do pracowni, do domu. Oryginalne hełmy wojskowe przestrzelone na wylot, metalowe serca, wątroba czy płuca powieszone na plastikowych sznurach. Gdy wiał wiatr z Negewu, wszystkie te elementy poruszały się.
Pewnego razu przy wspólnym pakowaniu chleba Szaul opowiedział mi historię swojego ojca. Okazało się, że Doron Efrat wziął udział w wojnie Jom Kippur w 1973 roku. Była to wojna, która trwała zaledwie dwadzieścia dni, ale przyniosła ogromne straty w ludziach. Izrael nie spodziewał się tak mocnego uderzenia ze strony połączonych sił zbrojnych Syrii i Egiptu. Zginęli prawie wszyscy koledzy artysty. Jeden umierał na jego oczach. Stąd ten hełm, który pozwolono mu zabrać. Na bolesną pamiątkę.
Szaul Efrat powiedział: ,,Mój ojciec bolesne wspomnienia przekuł w sztukę, ponieważ w 1973 roku rozpadł się jego świat. Myślał, że tutaj odzyska spokój, ale tak się nie stało. W swoich pracach krytykował rząd, a żaden rząd nie lubi być krytykowany. Mieliśmy częste kontrole, jego prace wzbudzały zainteresowanie, ale nie dopuszczano, żeby były wystawiane czy promowane podczas znaczących wystaw. Wszystkie zgromadził tutaj. Najpierw kupił to miejsce, które, jak zauważyłaś, jest ogromne. Wymyślili sobie z przyjaciółmi taką oazę artystyczną na Negewie. Tutaj nie było nic, ale pasja czyni cuda. Przyjeżdżali do nas przyjaciele ojca, zaglądali sąsiedzi, nie promowaliśmy tego szczególnie, choć każdy dom dla gości ma swój indywidualny styl.
Jest tu pracownia, a sala, w której podawane są posiłki nazywana jest galerią. Znajdziesz tam też moje kolaże, ale ja rozstałem się ze sztuką, natomiast mój ojciec nie. Nadal tworzy w Umbrii. Izrael go nie chciał, a on był już tym wszystkim zmęczony. Chcę ci o czymś jeszcze powiedzieć. Mój ojciec chodził po pustyni i zbierał kości zwierząt, czaszki czy naboje wojskowe. Kocha japońską filozofię wabi-sabi. Akceptuje przemijanie i niedoskonałość. Nadawał różnym przedmiotom drugie życie. Szkoda, że tylko w przypadku przedmiotów jest to możliwe”.
Szaul Efrat mówił mało, ale (znowu przy pakowaniu chleba) opowiedział mi też o sobie. Swoją żonę Leę poznał podczas służby wojskowej. Nie była taka, jak inne dziewczyny, nie malowała się, nie mówiła dużo, ale lubiła śpiewać, co mu się bardzo podobało, bo śpiew jest formą sztuki. Krytykowała wielkomiejskie życie i nie odnajdywała się w zgiełku Tel Avivu. Postanowili spróbować w moszawie Sde Zvi. Dwie małe córeczki chodzą do przedszkola, nie jedzą mięsa i biegają na bosaka między krzewami granatów.
Wyjechałam z moszawu po pięciu tygodniach wolontariatu. Udałam się do drugiego miejsca, również na Negewie, do Mitzpe Ramon, jednak to zupełnie odrębna opowieść. Szóstego października wylądowałam w Bergamo i zamieszkałam we Włoszech, jednak z moimi izraelskimi przyjaciółmi nadal utrzymuję kontakt mailowy.
Ostatnio Szaul napisał mi, że zrobił basen blisko mojego domu i teraz korzystają też z niego dzieci gości. Wyprodukowali też więcej wina niż zwykle i wymyślił kilka nowych dań na bazie bakłażana. Jeśli chcę, może przysłać mi przepisy. Chcą wiedzieć, kiedy przyjadę.
Bardzo za nimi tęsknię.
Anna Janina Kloza. / Instagram
Piękna opowieść, czyta się z zapartym tchem
Dziękuję serdecznie
Dziękuję za pokazanie mi nowych możliwości poznawania Izraela.
Cudownie napisane, przeniosło mnie na chwilę w to niezwykłe miejsce.
Dziękuję Aga