Temat samotności wciąż się pojawia wśród emigrantek i zawsze wzbudza burzliwe dyskusje. Często można dostrzec dwie grupy wśród komentatorek – tych, które uważają, że samotności można zaradzić oraz tych, które twierdzą, że to uczucie nierozerwalnie wiąże się z emigracją.
Obie te grupy mają oczywiście rację, bo poczucie samotności nie zależy tylko od emigracji i braku sprawczości, ale ma na nie wpływ to, jak toczy się nasze życie, gdzie mieszkamy, w jakiej sytuacji życiowej jesteśmy i w końcu jaki mamy charakter.
Nie ukrywam, że i mnie dotknęło to słynne poczucie samotności na emigracji, ale nie zawsze tak było. Początki oczywiście zawsze są trudne, zwłaszcza jeśli zostawiło się w Polsce przyjaciółkę lub przyjaciółki, liczne bliższe i dalsze znajomości. Będąc na emigracji, szybko dostrzeżemy, że będziemy budować nasze nowe relacje na nieco innych fundamentach. Być może zabraknie tego porozumienia bez słów, jeśli wspomnimy “Rejs” czy Krecika, być może zabraknie wręcz samych słów, jeśli nie władamy nowym językiem na tyle swobodnie, by móc spontanicznie wyrazić każdą myśl, może też tych słów być za wiele, by ukryć niepewność i zdenerwowanie.
W moim przypadku pierwsze znajomości wyłoniły się naturalnie wśród znajomych i przyjaciół mojego męża oraz na uniwersytecie.
Nie były to jednak przyjaźnie ani znajomości o większym stopniu zażyłości. Wciąż tęskniłam za moją przyjaciółką, która nawet mnie odwiedziła, ale czułam też, że dystans między nami rośnie i że ta przyjaźń być może nie przetrwa. Z perspektywy czasu patrząc, myślę, że byłam zbyt zaborcza, fatygując codziennie gadu-gadu i zalewając przyjaciółkę potokiem wiadomości. Ona miała nadal swoje życie, oswojone otoczenie, znajomych, pracę, a ja byłam w zawieszeniu – tęskniłam za dawną zażyłością i wciąż nie miałam bliskich przyjaciół. Ta przyjaźń nie przetrwała próby czasu i niestety się skończyła, czego do dziś żałuję. Zaczęłam więc reaktywować i utrzymywać inne polskie znajomości (na przykład wciąż te szkolne) i tu znów nieocenione było gadu-gadu. Ale i te po jakimś czasie się urywały – przyjaźń na odległość jest niemal tak trudna jak miłość na dystans.
Na emigracji spotykałam sporadycznie inne Polki, ale nie chciałam budować relacji na wspólnym pochodzeniu.
Często to właśnie ono byłoby jedynym fundamentem relacji, w Polsce zapewne nigdy byśmy się nie poznały i nie poczuły wspólnej chemii. Wciąż szukałam przyjaźni, szczególnie wśród tubylczyń. Tutaj świetną okazją do spotkania nowych osób pierwsza ciąża – dzięki forom internetowym poznałam inne przyszłe mamy, a potem na różnych kursach przed- i poporodowych powiększyłam moje grono znajomych.
Miałam bliską znajomą, a potem jedną i kolejną przyjaciółkę. Dbałam o te relacje i cieszyłam się, że wreszcie udało mi się nawiązać głębsze kontakty z tubylczyniami. Spędzałyśmy dużo czasu razem, także rodzinnie, wyjeżdżaliśmy razem na urlopy – to było to! Niestety znajomości z biegiem czasu, wraz z naszym powrotem do pracy po urlopie macierzyńskim i ze względu na odległość, się rozeszły. Przyjaźnie po pewnym czasie też – obie w sposób tragiczny, jedna bardziej, druga mniej. Oba te końce kosztowały mnie utratę zdrowia psychicznego, wiele lat smutku i samotność, która trwa do dziś.
Równolegle nawiązałam przyjaźnie w internecie – byłam członkinią grupy Polek, którą połączyło wspólne macierzyństwo.
To była bardzo cenna relacja, ale na dłuższą metę dla mnie bardzo wyczerpująca. Jako jedyna emigrantka często czułam się niezrozumiana, a nawet w moich problemach niedostrzeżona. Miałam oczywiście też ograniczone możliwości kontaktów na żywo, choć kilka razy na takie spotkania się wybrałam. Powoli rozumiałam, że doświadczenie emigracji zmienia nas na tyle, że prościej jest nawiązać głębszą więź z kimś, kto przeżył coś podobnego. Z ogromnym smutkiem opuściłam tamtą grupę i do dziś utrzymuję tylko pojedyncze kontakty. Zrozumienie znalazłam natomiast wśród członkiń klubu Polek na Obczyźnie – tu jednak wciąż pozostaje problem odległości. Poznałam wiele wspaniałych kobiet, niektóre spotkałam nawet na żywo, ale relacja online nie zastąpi tej na żywo. Jest wspaniała, ale pozostaje erzacem, bo ta druga osoba nie przytuli, nie poklepie po plecach i nie zauważy, że mimika wskazuje na coś innego niż słowa.
Gdy zmieniliśmy kraj zamieszkania, byłam pełna determinacji, by poznać nowe osoby.
Wychodziłam na różne zajęcia, zaangażowałam się w klub książkowy, wybierałam się na spotkania polonijne (niezbyt częste, ale jednak), zagadywałam tubylców i tubylczynie, by ćwiczyć język i w nadziei na bliższy kontakt. Zapraszałam, dbałam o kontakty moich dzieci, wiedząc, że szkoła to często najłatwiejszy sposób na poznanie całych rodzin. Naprawdę robiłam wszystko, na co w tamtym okresie mnie było stać. Ale na moje zaproszenia nikt nie reagował propozycją rewizyty, szkolni rodzice tworzyli zamknięty krąg jednej narodowości, do którego nie sposób było się przebić, tubylcy w ogóle nie dawali się zaprosić czy umówić. Nie poddawałam się, zapraszałam, dzieliłam się wiedzą, pożyczałam, oferowałam pomoc, wciąż szukając przyczyny, dlaczego nie trafiam na wzajemność.
Większość osób korzystała z naszej uprzejmości tak długo, jak potrzebowała naszej pomocy, a potem znikała z pola widzenia. Szkolne przyjaźnie dzieci okazywały się niewypałami, a rodzice byli zainteresowani jedynie powierzchowną relacją. Rodzice spotykani kilka razy w tygodniu pod halą sportową, gdzie trenowały nasze dzieci, nie dawali się wciągnąć w głębszą konwersację niż: dzień dobry, wszystko ok?
Po kilku latach zorientowałam się, że ani jeden tubylec czy tubylczyni nie spytali mnie, jak mam na imię, skąd pochodzę, skąd znam język. I wtedy odpuściłam i pogodziłam się z faktem, że samotność jest nieodłączną częścią emigracji. Pewnie pomyślicie, że odpuszczenie pomogło, że za bardzo chciałam i parłam na kontakty – otóż nie, nie pomogło. I nie sądzę, że przyczyną niepowodzeń była nadmierna chęć i natarczywość, bo w kontaktach na żywo nie jestem zbyt ekstrawertyczna, raczej zbliżam się do ludzi stopniowo. Być może jestem zbyt wymagająca – bo nie potrafię w small talk i stawiam na głębszą rozmowę?
Nie ukrywam, że po tych wszystkich niepowodzeniach zaczęłam się zastanawiać nad tym, że problem tkwi we mnie.
I zapewne jest to część prawdy, ale z drugiej strony jestem przekonana, że zrobiłam (prawie) wszystko, żeby te kontakty czy przyjaźnie znaleźć, a zarazem wierzę, że rozwiązanie nie jest takie proste. Nie wystarczy wychodzić, nawiązywać znajomości, starać się, uczęszczać na zajęcia, czasem się po prostu nie da. A czasem po prostu brakuje chemii, sił, czasu, zaangażowania.
Nie twierdzę, że tak jest zawsze i nie twierdzę, że samotność będzie częścią każdej emigracji. Wciąż wierzę, że możliwym jest nawiązanie głębokiej przyjaźni w wieku dorosłym, a nawet dojrzałym, do tego jednak potrzeba choć małej iskry szczęścia.
Też długo myślałam, że to ze mną jest coś nie tak. Niestety trzeba trafić na odpowiednich ludzi, którzy mają odpowiednie chęci. Dopiero kiedy poraz trzeci zmieniłam miasto, nawiązałam głębszą przyjaźń, która przetrwała, a także nie zabiłyśmy wspólnie jednej dobrej znajomości z poprzedniego miejsca zamieszkania. Na obczyznach wszyscy są jacyś bardziej zajęci, zabiegani, już mają swoje klany – znajomych od lat i rodzinę, obcemu jest zawsze trudniej.
Ja myślę, że to nawet nie bycie zajętym, ale właśnie to osadzenie w swoim gronie przyjaciół, rodziny. Wtedy ludzie nie czują potrzeby poznawania kogoś nowego.
Otóż to. Iskra szczęścia – siła napędowa, którą dostrzegają tylko ci, którzy jej nie mają; jeśli bowiem ją masz, to wydaje ci się, że to nie szczęście, tylko te wszystkie rzeczy, które robisz i które przecież każdy inny też by mógł zrobić, tylko jest zbyt leniwy czy też głupi 😉
Tak, myślę, że to tez ogdrywa dużą rolę.