FelietonyKulturaPodróżeŻar
Rijad i Dżedda 

Jako nastolatka byłam rozkochana w saudyjskiej powieści „Dziewczyny z Rijadu”. Jestem przekonana, że przeczytałam ją co najmniej pięć razy. Swoją drogą, pięknie to podkreśla różnicę między czasami przed wszechobecnymi mediami społecznościowymi a teraźniejszymi. Zamiast ciągle sprawdzać powiadomienia, wielokrotnie czytaliśmy wtedy ulubione książki, zupełnie jak gdyby nam mogło coś w nich umknąć. Dziś za to często powtarzamy, że nie mamy czasu, by czytać.

Za nic w świecie nie pomyślałabym wtedy, że któregoś dnia postawię moje stopy w mieście będącym tłem rozterek miłosnych bohaterek ulubionej książki, w stolicy Arabii Saudyjskiej – Rijadzie. Ani w samym państwie. Nawet gdybym o tym wtedy marzyła, nie byłabym w stanie wyobrazić sobie żałosnego obrazu samej siebie usychającej od pustynnego gorąca, rozpływającej się nawet w klimatyzowanych pomieszczeniach. Dwadzieścia stopni, do których są schładzane, to w Wielkiej Brytanii już upał. Po dwunastu latach na Wyspach ja i słońce tworzymy raczej toksyczny związek. Nieustannie za sobą tęsknimy, by, gdy już nastąpi nasze spotkanie, po pięciu minutach marzyć, żeby nigdy więcej się nie zobaczyć. Dni z dwudziestokilkustopniową temperaturą spędzam dziś, pożerając zapas lodów i czekając na deszcz.

A tutaj nagle, bo po zaledwie trzytygodniowych przygotowaniach, pojawiłam się na terenie Arabii Saudyjskiej, by ją przemierzać wzdłuż i wszerz pociągami, samolotami i dzielonymi z innymi podróżnikami samochodami. Kiedy zaś w końcowej części swojej podróży ostatecznie dotarłam do Rijadu, nie zrobił on na mnie żadnego wrażenia. Byłam zbyt zmęczona, zbyt przejęta Mekką i zachwycona Medyną, by połączyło nas cokolwiek poza sentymentem. Jaka szkoda, – pomyślałam – że nie przyjechałam tu na samym początku, zanim zobaczyłam cokolwiek innego. Stworzyłabym wtedy związek emocjonalny z Rijadem, który mógłby zaowocować w twórczości. Widzę oczyma wyobraźni, jak wczuwam się w opowieść o mieście, które mnie do siebie tak długo zapraszało, aż wreszcie przekonało do przylotu.

Zamiast tego w świetle leniwie chylącego się ku zachodowi palącego słońca wylądowałam w Dżeddzie. Brzydki widok, wszędzie piasek – pomyślałam, by po chwili śmiać się z samej siebie. Trzeba być przecież genialnym, by na Półwyspie Arabskim spodziewać się dżungli. Tym bardziej że dopiero co zachwycałam się rozległą pustynią, nad którą lecieliśmy. Byłam jednak zbyt rozkojarzona, by trzeźwo myśleć. Z Dżeddy zaś w nocnym już gwarze przekrzykujących się taksówkarzy i gorącu, jakiego dotąd nie doświadczyłam, udaliśmy się w podróż do Mekki.

Przystanek Mekka

Wysiadłam z samochodu w centrum Mekki i przez dłuższych kilka minut nie potrafiłam pojąć tego, co się wokół mnie dzieje. Nigdy w życiu nie widziałam takich tłumów, które swobodnie przemieszczały się ulicami, pomiędzy wiecznie trąbiącymi samochodami. Nie miałam też pojęcia, że miasto to znajduje się w samym sercu gór, jest w nie wręcz wbudowane. Nocny gwar miasta szybko odwrócił moją uwagę w kierunku dużych grup pielgrzymów. Przeszliśmy po dziedzińcu wyłożonym charakterystycznym białym greckim marmurem. Rozglądałam się z niedowierzaniem, że stąpam po miejscu, które tyle razy widziałam na zdjęciach i nagraniach, jeszcze piękniejszym, kiedy widzi się je osobiście.

Udaliśmy się w stronę potencjalnego miejsca postoju taksówek. Potencjalnego, ponieważ nocną porą każda ulica Mekki jest postojem. Taksówki raczej łapią ludzi niż na odwrót średnio co półtorej minuty któraś zatrzymuje się, próbując cię zachęcić do podwózki. Już po chwili złapała nas zatem taksówka i pięć minut później znaleźliśmy się w naszym hotelu. Stanęłam przy oknie na czternastym piętrze, przyglądając się słynnej wieży zegarowej i czując się niczym we śnie, nie do końca rozumiejąc, jak się tu znalazłam, a jednocześnie nie mogąc się doczekać, aż po raz pierwszy zobaczę na własne oczy Al-Kabę.

Przez kolejnych kilka dni bacznie obserwowałam ulice Mekki, próbując wsłuchać się w opowiadaną przez nie historię. W swoim własnym, wyjątkowym dla nich języku przekazują one piękną opowieść. Jest w niej niezliczona ilość pielgrzymów zmagających się z różnymi rodzajami poświęcenia, które na siebie biorą z powodu miłości potężniejszej niż cokolwiek innego na tym świecie. Tłem ich podróży są na zmianę chaos, braterstwo, hałas, spokój, a także przyspieszony proces rozwoju osobistego bazujący na starciach ze słabościami i zmęczeniem, zyski, zawody i osiągnięcia w ich praktykach religijnych, przeplatane z uniesieniem duchowym i testem progu własnej tolerancji wobec zachowania tysięcy innych ludzi.

Zdjęcie z prywatnego archiwum autorki

Towarzyszy im atmosfera słodyczy, którą trudno osiągnąć w inny sposób, niż poprzez stawianie czoła temu pełnemu przepychu miastu, osadzonemu w sercu skalistych gór, palącemu pustynnym żarem. Mekka jest niczym brzęczący ul, nigdy nie cichnie i nie śpi, a to z moralnie dobrych powodów. To jedyne takie miejsce na ziemi, gdzie dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy ludzi modlą się razem i traktują się nawzajem, jak gdyby znali się całe życie, choć każda przechodząca obok osoba przyleciała tu z innej części globu.

Tylko tutaj widziałam też rzeczy niemożliwe, jak na przykład jadące w poprzek drogi autobusy, jednocześnie wymijające przechodniów. Z równym niedowierzaniem jak całą Mekkę obserwowałam dworzec, idealnie obrazował on bowiem centrum miasta: jeden wielki chaos. Żadnych oznaczeń miejsca postoju. Dziesiątki autobusów traktujących go jak autostradę, jadących tak szybko, jak im się podoba, zawracających, gdzie im się widzi, pomiędzy tłumami ludzi, niemalże po nich i ich stopach. A jednak każdy ostatecznie odnajdywał ten właściwy i – o dziwo – wsiadał do niego w jednym kawałku i przede wszystkim żywy.

Za to przekroczenie ulicy było niemalże misją samobójczą. Żadnych przejść dla pieszych (widziałam dwa w całym centrum, które i tak niewiele zmieniały). Pędzące, wymijające się pojazdy, a jedyną szansą, by postawić na jezdni stopę i jej nie stracić, była zatrzymująca się ukośnie między dwoma pasami ruchu taksówka, która próbując nas złapać, blokowała połowę drogi. Nikt się jednak nie złościł, kierowcy trąbili niemalże z radością, że mają ku temu okazję. Tak bardzo kochają przecież trąbić bez powodu, słyszałam ich całą noc, nawet w szumie klimatyzacji.

Mekka jest przepiękna, nie szczędzono pieniędzy na jej wielokrotne rozbudowywanie i komfort pielgrzymów. Niezależnie jednak od tego, jak bardzo starano się upiększyć meczet i jego dziedzińce, to od Al-Kaby nie jest się w stanie oderwać wzroku. Choćby się na nią patrzyło godzinami. Niestety zdjęcia czy nagrania tego nie oddają. Jest w niej coś wyjątkowego, nieustannie zachwyca.

Medyna

Po ponad dwugodzinnej podróży pociągiem, podczas której obserwowałam jeszcze więcej spalonych słońcem gór, dużo piasku, kwadratowe niczym z Minecrafta domy i pasące się wielbłądy na zmianę z ciągle budującymi się miastami, dotarliśmy do Medyny. Wyszliśmy ze stacji kolejowej, która wyglądała bardziej jak lotnisko, udekorowana w futurystycznym stylu nawet na suficie. Moim oczom po raz pierwszy ukazało się drugie z najbardziej ukochanych przez muzułmanów z całego świata miasto, zwane Miastem Proroka (niech Bóg go błogosławi i obdarzy go pokojem, jak mówimy zawsze, kiedy jest wspominany).

Medyna była jeszcze gorętsza niż Mekka. Zdobiły ją wszechobecne gaje palm daktylowych i rozległe góry. Pomimo tłumów podobnych jak w Mekce atmosfera była bardzo zrelaksowana. Samochody jeździły normalnie, nikt nie trąbił, było cicho i przyjemnie. Odczuwalny spokój towarzyszył nam przez cały pobyt. Spędziliśmy kilka dni na zwiedzaniu historycznych dla islamu miejsc, odmawiając modlitwy  w bajecznie pięknym Meczecie Proroka (pokój z nim) i spacerując nocą ulicami, targując się o daktyle możliwie najlepszej jakości (te dostępne w UK są z reguły sprzed co najmniej dwóch sezonów, a więc twardsze).

Popołudnia w miarę możliwości przesypialiśmy – chodzenie po dziesięć kilometrów dziennie w trzydziestu pięciu stopniach pustynnego żaru sprawiało, że padaliśmy jak muchy. Kiedy ostatecznie przyszedł czas, by opuścić miasto, pękało mi serce. Obserwowałam, jak powoli oddalało się centrum, góry, gaje palmowe w leniwie wschodzącym, lecz już palącym słońcu.

Ogarnął mnie niespodziewanie ogromny smutek. Zamknęłam na moment oczy, marząc, że wrócę kiedyś jeszcze i do Mekki, i do Medyny. Tymczasem czekała mnie podróż do Dżeddy, a z niej do Rijadu. Żadne z tych miejsc nie mogło mi zaoferować ani pokazać nic lepszego niż to, czego doświadczyłam duchowo na terenie błogosławionych miast. Znudzona i zmęczona machnęłam na nie ręką. Byłam naiwna, fascynując się tobą – szepnęłam Rijadowi na pożegnanie ale nie smuć się, zawsze będę miała do ciebie odrobinę sentymentu.

Sadeemka

4 4 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze