Kobiety, których nie znałam
Miałam trzy babcie. Być może teraz, choć brak mi pewności, nie mam już żadnej. I żadnej z nich nie znałam tak dobrze, jak bym chciała, a niektórych wcale. To są moje wspomnienia i wyobrażenia o nich: prawdziwe, wyrywkowe, wyidealizowane, a miejscami wymyślone. Dedykuję ten wpis mojej mamie, którą chciałabym znać lepiej.
*
Babcia Ania, po której noszę moje drugie imię, mama mojej mamy… czasem się zastanawiam, jaką była kobietą, poza byciem moją babcią.
Powtarzała jak mantrę: „Zjadł(a)byś co. Nie jesteś głodny/a? To ja przygotuję, akurat zgłodniejesz”.
Hołdowała również zasadzie: „Wyszłam, tzn. że będę, jak wrócę”. Podobno któregoś dnia, będąc mniej więcej w moim wieku, nie mówiąc nic mężowi ani dwójce swoich dzieci, spakowała torbę, wsiadła w pociąg i samotnie udała się do sąsiedniego większego miasta, aby poddać się skomplikowanej operacji serca w tamtejszym szpitalu. Wyszła bladym świtem i słuch po niej zaginął. Dopiero po wielogodzinnym zabiegu zakończonym sukcesem i nieprędkim wybudzeniu się z narkozy, zadzwoniła oznajmić, że przeżyła i opowiedzieć, jak jej minął dzień. Niezły numer wywinęła… strach pomyśleć, które pokolenie w mojej rodzinie mogło odziedziczyć po niej podobne tendencje. Nie mogła usiedzieć na miejscu, zawsze zajęta załatwianiem miliona sobie tylko wiadomych spraw.
Z drugiej strony przewidywalnym było, gdzie najłatwiej będzie można ją zastać. W jej własnej kuchni z oknem wychodzącym na podwórko przed blokiem – no halo, dwieście pierogów się samo nie zrobi!
Moja babcia musiała się relaksować przy pierogowej stolnicy, bo te spod jej ręki wyjeżdzały taśmowo. Zawsze przygotowana na wykarmienie armii – to musiała być spuścizna dorastania w wielodzietnej rodzinie, z siódemką czy ósemką rodzeństwa. Nas nie było aż tyle, ja sama jestem jedynaczką.
Pamiętam wciąż ceratę na stole w kuchni, jej taboret i antyczną maszynkę do mielenia, z której wychodził niepowtarzalny farsz – pyszny smak, który będę próbowała odtworzyć prawdopodobnie do końca moich dni. Lepiącą pierogi, taką ją pamiętam.
Pewnego dnia coś się jej zaczęło mieszać w tej czynności, którą przecież mogłaby wykonywać z zamkniętymi oczami. I tak oto w barszczu czerwonym niefortunnie wylądowały uszka z farszem do pierogów ruskich. I wtedy już wiedzieliśmy, że bezpowrotnie kończy się jakaś epoka.
Jeszcze jej nie widzę, gdy patrzę w lustro, ale mam jej kolana. Za każdym razem, gdy patrzę pod nogi, które mnie niosą, widzę jej nogi. Moje nogi. Jej drogi, moje drogi…
**
Babcia Basia, mama mojego taty – nie znałyśmy się od mojej maleńkości, a później początki ciężko jest nadrobić.
Zgodnie z klasyfikacją pokrewieństwa zastępczego według Słownika Języka Polskiego PWN, przybraną babcię można nazywać drugą lub nową babcią.[1] Dla mnie to niuanse, babcia to babcia.
Koleje losu bywają skomplikowane, ale w prezencie na początek nowego wspólnego życia jako świeżo posklejana rodzina, podarowała nam obraz przedstawiający opiekunkę domowego ogniska. Może była to westalka – kapłanka bogini Westy/Hestii, może sama bogini, może zwykła kobieta. Zawsze patrzyła na nas ze ściany, zupełnie nie jak dekoracja, raczej pełniąc rolę talizmanu.
Z kuchni babci Basi pachniało inaczej, nie byłam przyzwyczajona do tych smaków i dań. Racuchy i lane kluski z rosołem, a na deser ciasto z bezą i suszonymi śliwkami. Często przesiadywała w kuchni z krzyżówką, podziwiałam ją za tę ciągłą gimnastykę umysłu. Przez kolejne strony szła jak burza.Podobnie jak tata. Podobnie jak ja, choć nie odziedziczyłam tego w genach.
Gdy zachorowała, mieszkałam za granicą, w Szkocji, już od kilku lat. Spodziewałam się znajomego schematu: nie zdążę przyjechać albo wyjeżdżając, będę się żegnać ostatni raz. I za którymś razem tak było, ale nie za pierwszym. Jednakże dawałam się ponieść dramatycznym gestom i emocjom, przy każdym rozstaniu, obawiając się, że to może być koniec. Pamiętam jak mnie raz sprowadziła na ziemię, studząc moje zapędy, ale paradoksalnie przekazując mi poczucie spokoju: „No już wystarczy. Ja wychowałam dwóch synów i nie umiem w takie sentymenty”. Wzięłam się w garść.
Jednak pozostawiona sama sobie, po jej odejściu, pozwoliłam sobie na jeden ostatni sentymentalny gest. U schyłku swojego życia przygarnęła kotkę, która wprowadziła się z gromadką swoich kociąt. Nawrócona kociara, jak ja, otoczona miaukami. Wydawało mi się to bardzo odpowiednie, aby na wstędze bukietu pogrzebowego zlecić wypisanie sentencji, która nawiązywała do tego: „Mam nadzieję, że w niebie są koty dla Ciebie”.
Płakałam ja. Płakała kwiaciarka.
***
Nie znam mojego biologicznego ojca. Ani ojca mojego ojca. Ani, choć nie poświęcałam temu wcześniej uwagi, matki mojego ojca – kobiety, którą nazywałabym babcią lub babką.
W moim życiu nie brakowało mocnych figur kobiecych, pewnie dlatego jej nieobecność nie była dotkliwa czy obwarowana pytaniami.
Ale dziś, sama będąc kobietą i nie potrzebując już łatania starych dziur, jestem ciekawa i zastanawiam się. Może była/jest starszą elegancką panią, która pija czarną kawę z ozdobnej filiżanki, wypalając do tego cygaretkę. Może była/ jest duszą towarzystwa i zaraża radością. Może miała/ma gołębie serce i utrata wnuczki, krwi z jej krwi, odcisnęła na niej trwałe piętno. Może w życiu mierzy(ła) się z rzeczami nie do pomyślenia, a w jej rodzinie są mroczne sekrety. Może lubi(ła) pisać, zupełnie jak ja, a jej dom był/jest w wiecznym nieporządku, opanowany przez mniej lub bardziej kontrolowany kreatywny chaos. Kto wie? Pozwalam sobie na te fantazje bez żalu.
Kiedy to piszę, jest 6 stycznia: celtycki dzień Potrójnej Bogini: Dziewicy, Matki i Wiedźmy (lub, według innych źródeł – Staruchy). Dzięki Szkocji poznałam sporo mitów i świąt celtyckich (niektóre celebruję, np. święto ognia, Beltane).
Jaram/fascynuję się tematami okołomagicznymi. Babcia Ania, być może, załamałaby ręce nad moimi pogańskimi wymysłami, ale w końcu to ona podarowała mi moją pierwszą fantastyczną powieść, bardzo ważną dla mnie książkę pt. „Córka Czarownic” Doroty Terakowskiej, wprowadzając do mojego życia element zainteresowania magią.
Przesłanie zarówno tej fikcyjnej historii jak i mojego tekstu jest takie, że wszystkie jesteśmy „córkami” wielu kobiet, które nas stworzyły z różnych fragmentów, skrawków siebie – a my czasem nawet ich dobrze nie znałyśmy. Czy w takim razie możemy dobrze znać siebie same? Zostawiam was z tym pytaniem i bez odpowiedzi, bo dla każdej z nas będzie ona inna.
Lubię wyobrażać sobie, że jest we mnie cząstka każdej z nich.
Agnieszka Ramian
[1] źródło
Prawda. Jesteśmy córkami wielu kobiet. W Afryce mówiło się, że „do wychowania dziecka potrzeba całej wioski”. A w Szwecji wszyscy dorośli to „ciocie i wujkowie” dla dzieci. Dziękuję za ten tekst, Agnieszko. Zainspirował mnie…