Pół roku temu zaczęłam pracować w żłobko-przedszkolu (dzieci od 2 do 6 roku życia). Nigdy nie czułam powołania do pracy jako opiekunka maluchów. Owszem, kocham i nawet bardzo lubię swoje dziecko… i żadnego poza nim. No, na krótkie dystanse to jeszcze, ale tak całymi dniami?
Między innymi dlatego zdecydowałam się na pracę tylko na pół etatu. Drugim powodem jest to, że własną córkę muszę codziennie odbierać ze szkoły o piętnastej trzydzieści, więc cały etat i tak nie byłby możliwy. Trzecim powodem to, że gdy już odbieram córkę ze szkoły, spędzamy czas razem – przerabiając lekcje z polskiej szkoły internetowej, chodząc na basen, oglądając filmy, grając na pianinie. A że potrzebuję też chwili dla siebie, wyjście z pracy w południe i trzy godziny wolnego czasu wydały mi się najlepszym pomysłem. Dzięki temu w poniedziałki, środy i piątki mogę pograć w badmintona, a we wtorki i czwartki nawet wyskoczyć z kimś na kawę.
Ku mojej wielkiej radości mąż przyklasnął pomysłowi pracy w niepełnym wymiarze godzin. Po pierwsze – on też kocha grać w badmintona, więc dobrze mnie rozumie, a po drugie tak samo jak ja nie rozumie tzw. etosu pracy. Praca jako wartość fundamentalna? Stanowiąca o wartości człowieka? A w życiu! Praca służy do tego, żeby zdobywać pieniądze. Nie przydawajmy jej znaczeń, których nie ma. Oczywiście, nie wątpię, że są ludzie, którzy wykonują pracę z powołania i robią to nawet, kiedy są źle opłacani, ale mnie osobiście ta wizja nie przekonuje. Zdecydowanie wolę jasny układ obowiązków i korzyści: robię to, za co mi płacą.
Wróćmy jednak do pracy w przedszkolu.
Dostałam klasę trzylatków; moim zadaniem jest stwarzać im dwujęzyczne środowisko – to znaczy: mówię do nich wyłącznie po angielsku. Mam niby jakąś tam „lekcję” – pół godziny śpiewania piosenek, czytania książeczek, ćwiczeń fizycznych czy też prac ręcznych/plastyki. Jednak najważniejsze nie jest to pół godziny, a cała reszta przedpołudnia – gdy myjemy ręce, idziemy jeść owoce, bawimy się na placu zabaw, gdy proszę, żeby dzieci napiły się wody i gdy pomagam im skorzystać z toalety. To wszystko jest po angielsku – a dla chińskiego trzylatka, który nie ma w zasadzie żadnej innej styczności z tym językiem – pierwsze dni w takim przedszkolu są bardzo trudne.
Oczywiście, są też chińskie nauczycielki, dzięki czemu wszyscy jesteśmy w stanie przeżyć, ale to ja mam być „liderką”. Bo przecież to właśnie ja jestem punktem, który różni nasze przedszkole od zwykłych przedszkoli. To właśnie moja obecność jest powodem, dla którego czesne jest tak wysokie. Co tydzień mamy spotkanie anglojęzycznego personelu i dyskutujemy z menadżerką na temat tego, co jeszcze można poprawić, żeby dzieci więcej skorzystały na pobycie w naszej placówce.
Pół roku minęło jak z bicza strzelił.
Mogłabym liczyć mijający czas miłymi, comiesięcznymi wpłatami na konto. A jednak, wbrew całej mojej filozofii, że pracę trzeba zostawiać w pracy, a do domu wracać z czystą głową i sercem, złapałam się na tym, że liczę upływ czasu małymi sukcesami. Dziś Julia po raz pierwszy sama podwinęła rękawy, gdy poprosiłam ją „pull up your sleeves”, a Aaron nie dał sobie rady i poprosił: „teacher, teacher, help me!”. Dziś Miumiu stanowczo zażądała dokładki: „I want more!”. Dziś Raymond pierwszy raz się do mnie przytulił, a wcześniej bał się mnie jak ognia. Dziś Jiamei przybiegła do mnie z płaczem, bo się zraniła w palec. Dziś Meo powiedział do mnie „I love you”…
Gdzieś w międzyczasie praca przestała być tylko pracą. Przytulam maluchy, choć nie jest to w zakresie moich obowiązków. Pamiętam, które dziecko nie jada jabłek ze skórką, a któremu zawsze trzeba dokładnie powiedzieć, ile łyków wody powinno wypić („Miumiu, five sips!”). Kiedy widzę moje dzieci, twarz mi się sama śmieje, serce się raduje.
Moje dzieci.
Coś ewidentnie poszło nie tak z tym brakiem etosu pracy i rozdzielaniem pracy od życia osobistego…
Natalia Brede – Biały Mały Tajfun