EmigracjaFelietony

Mam 32 lata. Nie jestem matką. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę w ciąży. Ta myśl jest świeża i wciąż pozwalam się jej uleżeć.

Kiedyś wydawało mi się to proste i oczywiste – rzeczy po prostu się dzieją w mniej lub bardziej odpowiednim dla nas momencie. Cud nowego życia przydarza się codziennie milionom ludzi i kiedyś również  przydarzy się mnie. Dawniej była we mnie jakaś młodzieńcza niecierpliwość, ciekawość, przekonanie, że to naturalna kolej rzeczy. Fizjologia. Determinizm ewolucyjny. To nie był plan czy marzenie…

Nowotworu też nikt nie planował

Miałam wtedy 23 lata. Mój partner 29.

Kiedy 1 kwietnia 2011 roku dostałam smsa, że zemdlał w czasie festiwalu muzycznego, a zawieziony na pogotowie zaczął gwałtownie wykasływać krew, bardzo chciałam, żeby to był żart. Ale podświadomie i będąc na skraju histerii, wiedziałam, że nim nie był. Od miesięcy narzekał na bóle pleców  i brak energii, na które nie pomagały przepisywane przez lekarzy paracetamol i kodeina w końskich dawkach ani wizyty u kręgarza. Jak te metody mogły być skuteczne, skoro tam się działo zupełnie coś innego? Zrobiono mu badanie rentgenowskie klatki piersiowej, pokazały się guzy w płucach.

Od tego momentu potoczyło się szybko. Diagnoza –  późna, ale nie za późna. Chemia, tygodnie w szpitalu, jeszcze więcej chemii. Śledzenie zmian – przerzuty w płucach, przerzuty w jamie brzusznej. Operacja usunięcia jądra. Remisja choroby. Jej nawrót. Jeszcze więcej jeszcze cięższej chemii. Kolejna operacja, usunięcie zaatakowanych przez raka węzłów chłonnych owiniętych wokół kręgosłupa w odcinku lędźwiowym, dojście przez brzuch. Transfuzje krwi. Podawanie komórek macierzystych.

Ponad dwa i pół roku później – czysto.

Kiedy zaczyna się normalne życie?

Mając te 23 lata stanowczo nie byłam jeszcze na etapie zadawania sobie pytania, czy zakładamy rodzinę i kiedy to zrobimy.

W trakcie prawie trzyletniej walki z nowotworem mojego partnera też kompletnie o tym nie myślałam. Skupialiśmy się na oddychaniu, przetrwaniu. Strach wydychaliśmy jak dwutlenek węgla, woń lęku o życie wydobywała się przez pory naszej skóry i unosiła w powietrzu.

Po wszystkim chcieliśmy po prostu żyć normalnie. Ale to uczucie braku kontroli nad sytuacją i obawa, że nic nie jest zagwarantowane, nie znikają od razu. Opary lęku wciąż zalegały, choć wyzdrowieć to jak otworzyć okno na oścież.

Onkolog powiedział nam, że skutki zbombardowania organizmu chemią mogą dawać o sobie znać do pięciu lat. Niektóre rzeczy wrócą do normy, inne nie, dowiemy się z czasem. Standardową procedurą przed rozpoczęciem chemii jest, jeśli pacjent jest zainteresowany, pobranie nasienia w celu przechowania go na później. Gdyby coś się jednak zebździło i nie wróciło do normy, pomimo tego, że to młody facet. Pięć lat – to był nasz kamień milowy, punkt kontrolny. Póki tam nie byliśmy, z niczym nam się nie spieszyło.

Pięć lat +

Drażni mnie to pytanie: czy starają się państwo o dziecko? Co to znaczy starać się? Jeśli aktywnie nie zapobiegaliśmy potencjalnej ciąży, przez kilka lat ciągiem robiliśmy, co chcieliśmy i kiedy chcieliśmy, a wpadkę przywitalibyśmy z otwartymi ramionami, to czy się kwalifikujemy? Zapomniałam już czym jest antykoncepcja, nie pamiętam o niej od ośmiu lat.
Kiedy można zacząć się martwić? Przyszedł taki moment, że chcieliśmy poznać nasze opcje, żeby wiedzieć, na czym stoimy. Po konsultacji z lekarzem rodzinnym skierowano nas do Assisted Conception Service (z ang. klinika wspomagania poczęcia) w lokalnym szpitalu.

Pomóżcie, ale inaczej

Wiedziałam, po co tam idę: chciałam zadać pytania, które mnie dręczyły, rozwiać obawy, zrozumieć. Chciałam się dowiedzieć, czy ten głos w mojej głowie, który mówi, że tak nie powinno być, ma się zamknąć, mordę stulić i dostosować się do tego jak jest.
– To nienaturalne – męczył mnie.

Nie sądzę, że in vitro jest złem. Moje obiekcje nie są też dyktowane przekonaniami religijnymi. Sądzę, że każdy, kto tego potrzebuje, powinien mieć prawo wyboru. Ale kiedy chodzi o mnie – nie potrafię tego przeskoczyć. Myślę sobie: materiał był pobierany, kiedy mój partner był ciężko chory. Gdyby nie interwencja medycyny…. To przecież  w ogóle nie był czas, gdy chodziło nam po głowie, żeby płodzić potomka – wtedy były momenty agonalne, bardzo zły stan fizyczny. I może tak powinno być, w zgodzie z naturą, z naszą fizjologią. Ani seks, ani tym bardziej poczęcie nie miały wtedy prawa bytu. Dlaczego mam zatem myśleć, że to dobry pomysł, aby teraz z premedytacją tworzyć życie, które się  nie miało i nie mogło w tamtym czasie stać drogą naturalną? Nie bez znaczenia jest również możliwe obciążenie genetyczne chorobą zagrażającą życiu. Nowotwór złośliwy nie jest fajny, tym bardziej u młodej osoby. A co jeśli historia się powtórzy? Mój partner mówi, że przeszedł przez piekło i nie chciałby nikomu zgotować podobnego losu. I ja to szanuję.

Być może nasze obawy były rozdmuchane. Być może było miejsce na to, żeby nas uspokoić, wyprostować nasz tok myślenia. Ale ta szansa została zmarnowana. Wizyta w klinice była okropna.

Bezduszne dane

Hola, hola. Nie w tym zastraszającym tempie! Nim zdążyłam powiedzieć w czym rzecz, czego oczekuję od tego spotkania, asystentka medyczna już zajrzała w komputer i wiedziała, że posiadają nasienie w banku. Zostałam zaproszona na fotel, oglądnięto mi wnętrze, stwierdzono, że wszystko wygląda super, więc możemy rozpocząć procedurę i mieć mnie zapłodnioną w ciągu czterech do sześciu miesięcy. Nie przewidują żadnych problemów, poddadzą mnie inseminacji, prawdopodobnie zaskoczę od razu…

Wiecie – taka wizja była dla mnie odarta z czegokolwiek. Formalność. Zabieg medyczny.  Wyobraziłam sobie siebie za te cztery do sześciu miesięcy, siedzącą w oczekiwaniu na pipetę, która zmieni moje życie, w zasadzie “wstrzyknie życie”, i gdy tylko ten obraz wskoczył mi do głowy – miałam ochotę uciekać. Może miałam nieodpowiedni poziom hormonów, że nie dotarło do mnie, co mi proponują? Za darmo! Zapomniałam wspomnieć o tej mega ważnej kwestii. W tej części Wielkiej Brytanii, w Szkocji, zrobiliby to dla nas za darmo.

Już było źle, ale po ponownym naciągnięciu majtek na dupę jednak postanowiłam poruszyć kwestie dla mnie, dla nas, kluczowe. Jeśli mam być szczera, to rozmawianie o trudnych sprawach, w których się jest nowicjuszem, i to w obcym języku, nie jest łatwym zadaniem. A chciałam zostać potraktowana poważnie, żeby mówiono do mnie jak do inteligentnej osoby.

– A co jeśli DNA jest uszkodzone/słabe z powodu zaawansowanej już wtedy choroby nowotworowej?
Szybkie spojrzenie w komputer:
– Plemniki są ruchliwe.
– Ruchliwe… – powtarzam bez przekonania.
– Ruszają się. Są żywe – przychodzi wyjaśnienie.

Nie opiszę wam szczegółowo obrazu, który zrodził się w mojej głowie. Ale dla mnie ruszanie się, w szerszym kontekście, to nie jest jeszcze definicja zdrowia i pełni życia.

Prawie jednym tchem zapewniono mnie, że jeśli coś pójdzie źle, to ciążę można terminować.

W Szkocji aborcja jest legalna (więcej informacji tutaj: https://www.nhsinform.scot/…/surgical-procedures/abortion i tutaj: https://klubpolek.pl/prawo-aborcyjne-na-swiecie-cz-1/). Bardzo daleko mi do myślenia: “A, najwyżej się usunie”. Chyba żadna z nas nie ustawia się chętnie w kolejce po ostateczność. Chciałabym się na chwilę w tym miejscu zatrzymać, aby powiedzieć, że według mnie każda z nas powinna mieć prawo wyboru i podejmować takie decyzje, mając dostęp do pełnego wachlarza opcji i w oparciu o swoje indywidualne okoliczności. To, co jest najstraszniejsze, to  powody, dla których można aborcji potrzebować lub ją rozważać. Z opcji jej wykonania nie trzeba korzystać, ale dobrze ją mieć.

Chwyciliśmy się brzytwy, w którą uzbroił nas w czasie ostatniej wizyty kontrolnej nasz onkolog, sugerując, że bardzo często problemem nie jest spustoszenie organizmu przez chemię, tylko uszkodzenie mechaniczne powstałe w wyniku operacji takiej jak ta nasza. Pojawiają się zrosty, tkanka bliznowata w nasieniowodach, niemożliwa jest podaż nasienia ich kanałami.

Ale stanowisko specjalistki z kliniki było inne. Wątpiła, że po takiej historii choroby zabieg “kosmetyczny/rekonstrukcyjny” rozwiązałby sprawę. To strzelanie w ciemno, fanaberia, nieuzasadniona ścieżka diagnostyczna, która nie zostałaby zrefundowana. Bo po co iść w tę stronę, kiedy odpowiedź jest bezpiecznie przechowana w banku kliniki. Zamrożona, razem ze wspomnieniem tamtych ciężkich chwil.

Zabrnęliśmy w ślepy zaułek.

Nie mieliśmy już więcej pytań, ale rzucono nam jeszcze jedną opcję – koło ratunkowe. Skoro problemem jest “ten” materiał genetyczny, możemy zdecydować się na anonimowego dawcę, w pełni zdrowego.
– Nie, po prostu nie – nie miałam nawet nad czym się zastanawiać, to uderzyło w bardzo czuły punkt.

Sama nigdy nie poznałam mojego biologicznego ojca. Dziś nie spędza mi to snu z powiek, bo ktoś godny wypełnił to miejsce w późniejszym etapie mojego życia. I choć wiem, że “to” dziecko wychowywałby człowiek, którego wybrałam i który byłby obecny od samego początku… Pytania o nasze pochodzenie i kto dał nam życie potrafią nieznośnie powracać, bo to jest integralna część naszej historii, do której nie mamy dostępu. Niewiadoma. To ma znaczenie, wiem z autopsji. Ta opcja również nie była dla nas odpowiednia.

Wiedzieliśmy już na czym staliśmy, więc nie przedłużaliśmy tego spotkania. Nie dało się więcej z niego wyciągnąć, na pewno nie spokój ducha. 

Czas płynie i żłobi nas

To miało miejsce ponad dwa lata temu. Z jednej strony dziś wiem, że byłam w nienajlepszym stanie ducha, kiedy się za to wszystko zabierałam. Z drugiej, fundamenty moich obaw wciąż stoją nienaruszone. To są delikatne sprawy. Myślę, że można było z nami jakoś bardziej po ludzku rozmawiać, stworzyć przyjaźniejszą atmosferę. 

Ostatnio otrzymaliśmy list ze szpitala, informujący że wkrótce mija dziesięć lat od pobrania i zamrożenia próbki. Dziesięć lat od diagnozy. Serio, aż tyle? Wraz z upływem dziesięciu lat mija gwarantowany okres darmowego bankowania spermy, jeśli nie aplikujemy o przedłużenie (mogą to być opcje płatne, jeszcze nie wiemy), to materiał zostanie zutylizowany. Już na zawsze. Choć mamy wiele “ale”, nie jesteśmy gotowi definitywnie pozbawić się tej opcji. 

Czy jestem z tym sama?

Czasem śnię koszmary. Że szpital wysyła mi hermetycznie zapakowany w folię maleńki płód z bijącym mikrosercem. A ja nie wiem, co z nim zrobić. Wkładam go więc do lodówki, żeby dać sobie czas do namysłu. To go niszczy. Śnię ten zły sen i inne, równie straszne. Pod powierzchnią moich codziennych spokojnych myśli trwa konflikt. Czasem zadaję sobie pytanie, czy gdyby wszyscy musieli się zastanawiać nad takimi kwestiami, na świecie spadłaby liczba urodzeń.

Wiem, że dla niektórych opcja wspomaganego poczęcia jest jedyną nadzieją, błogosławieństwem. Cudem. Ale to nie jest mój cud. Może kiedyś medycyna pójdzie do przodu. Może zmienimy zdanie. Może zdarzą się inne rzeczy, których jeszcze nie bierzemy pod uwagę. Ale póki co, tworzenie życia w ten sposób i w okolicznościach, które przypadły nam w udziale, wydaje nam się moralnie nieuzasadnionym eksperymentem.

Na razie nie jestem gotowa na to, żeby zadawać kolejne pytania. Ale czuję, że odpowiedzi dojrzewają gdzieś w środku niezależnie od tego. Mam nadzieję, że w swoim czasie wszystko się ułoży – w ten lub inny sposób.

Agnieszka Ramian

5 2 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
Pharlap
3 lat temu

Bardzo dziękuję za ten wpis… dla mnie to dobry zwiastun – że na tym świecie, są dobrzy, madrzy, czujący ludzie.
Jestem “tylko” ojcem osoby, która przeszła przez in-vitro i nowotwór. Historia całkiem inna, ale przybliżyła mi tę problematykę.
Życzę żeby wszystko ułożyło się pomyślnie