Deszczowe popołudnie, ulicą dziarsko kroczy młoda kobieta. Jej wzrok co chwilę wędruje w kierunku prawej ręki, w której mocno ściska białą kopertę. Patrzy na nią tak intensywnie, jakby chciała odczytać zawartą w niej treść bez rozrywania papieru. Jej krok nagle staje się wyraźnie wolniejszy, a w błękitnych oczach pojawia się smutek. A może to nie smutek, a strach? Strach, niepewność przed tym, co znajdzie w środku?
Tą młodą kobietą jestem ja.
Jeszcze dwa lata temu, co trzy miesiące, przeżywałam okropne katusze, łącznie ze spoconymi rękoma i tachykardią, za każdym razem, gdy zaglądałam do skrzynki pocztowej. Podczas gdy przekręcałam ten malutki kluczyk, targały mną skrajnie różne emocje. Z jednej strony nadzieja, że znajdę tam tę kopertę i będę to już miała za sobą, z drugiej marzyłam, by jej tam nie było. Ktoś zapyta, jak można być tak nieracjonalnym i bać się złożonej w pół kartki papieru. Otóż można, ten świstek papieru to wyniki mojej cytologii, które decydowały o kolejnych trzech miesiącach mojego życia.
Diagnoza.
Zaczęło się jeszcze w czasach studenckich, gdy zdiagnozowano mi niewielką nadżerkę. Lekarz nakazał badać się raz do roku, co też sumiennie robiłam. Kilka lat później, po skończonych studiach, przeprowadziłam się do Włoch i naturalnie tu zaczęłam się badać. Nieoczekiwanie już po pierwszej kontrolnej cytologii zaproszono mnie na biopsję szyjki macicy. Mimo że wyniki nie wykazały zmian neoplastycznych, zarządzono, że od tej pory mam się stawiać w szpitalu co sześć miesięcy. Nie ukrywam, trochę mnie to zdziwiło, ale wyszłam z założenia, że ginekolodzy wiedzą lepiej i dostosowałam się do ich zaleceń.
Prawdziwy dramat rozegrał się sześć lat temu, gdy kilka dni po swoich trzydziestych trzecich urodzinach, odebrałam telefon od mojej ginekolożki z prośbą bym stawiła się na rozmowę w szpitalu. Jeszcze wtedy myślałam, że to normalna procedura, gdyż miesiąc wcześniej przeszłam zabieg konizacji szyjki macicy. Jednak kilka dni później usłyszałam słowo, którego nikt nie chce usłyszeć – nowotwór złośliwy, szczep 16 (najgorszy) i zalecenie usunięcia narządów rodnych. Nogi się pode mną załamały, bo dopiero co zdecydowaliśmy się na powiększenie rodziny.
Co dalej.
Przepłakałam wiele dni, tylko przed trzyletnim synem udawałam silną. Moim ogromnym szczęściem w tym nieszczęściu był fakt, iż nowotwór został wyłapany ‘’in situ’’. Nie zdążył poczynić zniszczeń w innych organach. Dzięki ogromnemu wsparciu męża otrząsnęłam się, a dzięki wskazówkom mojej ginekolożki trafiłam na konsultację ginekologiczno-onkologiczną do Europejskiego Instytutu Onkologicznego w Mediolanie. To właśnie tam, w IEO, dano mi nadzieję i uświadomiono, że moja diagnoza to nie wyrok, a swego rodzaju szansa. Otrzymałam od nich tyle wsparcia i pozytywnej energii, że zaczęłam wierzyć, że jeszcze spełnię marzenia o powiększeniu rodziny. Zaufałam im i rygorystycznie stosowałam się do zaleceń – dopóki nie zdecyduję się na usunięcie macicy, badam się co trzy miesiące.
Teraz już wiecie z jakiego powodu ta dziewczyna z takim strachem zagląda do skrzynki pocztowej. Ona czuje się, jakby nosiła w sobie bombę zegarową z opóźnionym zapłonem, która nie wiadomo kiedy wybuchnie. W myślach nieustannie kołacze jej pytanie: a co jeśli już, po cichu, wybuchła?
Moja historia zakończyła się happy endem, bo dwa lata później urodziłam upragnionego drugiego syna, a krótko później poddałam się histeroktomi. Twoja też może! Losowi jednak trzeba pomóc, więc nie szukaj wymówek, zapisz się na cytologię jeszcze dziś! I pamiętaj diagnoza to nie wyrok, a nowotwór szyjki macicy wykryty odpowiednio szybko, jest w 100% uleczalny. Ja, z całą świadomością, mogę dziś napisać, że moje życie zawdzięczam prewencji.