Jeśli oglądacie amerykańskie filmy i seriale, być może zastanowił was fenomen pralni publicznych. Ja z tym tematem spotkałam się osobiście po raz pierwszy, kiedy odwiedzałam mojego tatę w Chile, jakoś tak pod koniec liceum. Mieszkania w pięknych apartamentowcach położonych nad samym oceanem miały jedną wadę – brak pralek. Niektóre budynki miały wspólne pralnie dla lokatorów, mieszkając w innych, trzeba było szukać pralni publicznej na zewnątrz. Pamiętam, że do “naszej pralni” potrzebne były takie śmieszne, mosiężne żetony, które można było kupić u portiera.
Na studiach w Wielkiej Brytanii, kiedy mieszkałam w akademiku, podobnie jak inni studenci również korzystałam ze wspólnej pralni, biegając przez kampus z koszem pełnym brudnej bielizny. Później, w mikroskopijnej celi mojego pokoju, motałam pod sufitem kocią kołyskę z cienkich linek, zaczepionych o drzwi, szafę, okno – a następnie dekorowałam je mokrymi, pachnącymi detergentami ubraniami, zamieniając swój pokój w skrzyżowanie Narnii z obozowiskiem harcerskim. Również podczas semestru spędzonego w Japonii o pralce w mieszkaniu o powierzchni 13 metrów kwadratowych mogłam tylko pomarzyć. Na szczęście okazało się, że dosłownie dwa kroki od mojej klitki jest pralnia. W dodatku zamieszkana przez stado (lekko antypatycznych) kotów. Za każdym razem, kiedy do niej wchodziłam, miałam ochotę zapytać futrzastych gospodarzy, czy mogę, czy nie będę im przypadkiem przeszkadzać.
Zawsze myślałam, że kiedy rozpocznę prawdziwe, dorosłe życie, będę miała własną pralkę. (Nie)stety miłość zagnała mnie do Nowego Jorku, miasta, które nigdy nie śpi i w którym prawie nikt nie ma pralki w mieszkaniu.
Teoretycznie mogłam być na to przygotowana. Podczas mojej pierwszej wizyty w tym mieście musiałam korzystać z pralni w piwnicy, za każdym razem upewniając się, że mam wystarczająco dużo ćwierćdolarówek. Teraz pralnie na monety odchodzą już do historii, płaci się doładowywalnymi kartami, od niedawna niektóre maszyny mają również czytniki zbliżeniowe.
O tym, jakim luksusem jest pralnia w budynku, przekonałam się po huraganie Sandy, który zalał piwnicę i pierwsze piętro bloku, w którym wynajmowałam pokój, a mnie zmusił do wypraw do pralni publicznej.
Siedziałam wtedy w okropnej listopadowej pogodzie przed pralnią, gotowa walczyć z potencjalnymi złodziejami tekstyliów. Zamiast złodziei dopadła mnie jednak jakaś sympatyczna starsza Rosjanka, która przez godzinę zabawiała mnie rozmową, nie bacząc na to, że jedyne, co potrafię odpowiedzieć w jej języku to “da” i “spasibo”. Ważne, że rozumiałam, a ona miała do kogo otworzyć usta.
Kiedy już szukaliśmy z mężem pierwszego wspólnego mieszkania w Nowym Jorku, jednym z priorytetów była pralka w budynku – już nie musiała być w mieszkaniu, ale żeby chociaż nie trzeba było wychodzić, siedzieć, pilnować…
Po wpisaniu w Google zapytania, dlaczego w nowojorskich apartamentach nie ma pralek, wyświetla się ponad 65 milionów wyników.
Ewidentnie nie tylko ja uważam ten temat za wybitnie fascynujący. I bardzo skomplikowany. Wyjaśnienie, chociaż tak naprawdę jest bardzo złożone, można sprowadzić do trzech podpunktów: metrażu mieszkania, zużycia wody i ryzyka zniszczeń.
Warto pamiętać, że bardzo wielu nowojorczyków mieszkania wynajmuje, nawet jeśli mieszkają w tym mieście od lat. Czasami jest to nawet bardziej opłacalne niż zakup własnego lokum, jest to kolejny z nowojorskich absurdów. O ile jednak w mieszkaniach prywatnych, jeśli metraż na to pozwoli, można się o własną pralkę pokusić (choć to również zależy od rodzaju budynku i wewnętrznych przepisów, a każdy wniosek rozpatrywany jest indywidualnie), to w lokalach wynajmowanych uzyskanie zgody od wynajmującego często graniczy z cudem.
Bardzo wiele mieszkań ma wliczoną wodę w koszt najmu, dlatego dodatkowe (znaczne) zużycie związane z praniem średnio się wynajmującemu opłaca. Ponadto woda jest wskazywana jako główny czynnik zniszczeń w wynajmowanych budynkach. Nie oszukujmy się, usterka w pralce potrafi sprowadzić prawdziwy biblijny potop, a właściciel budynku ma w takich sytuacjach, pomimo ubezpieczenia, naprawdę przechlapane. Oczywiście to, czy w mieszkaniach są pralki, wpływa również na wysokość składki ubezpieczeniowej. Do tej pory nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego w takim razie nikt nie robi problemu ze zmywarkami, ale może to kwestia różnicy w ilości zużywanej wody.
Nowojorczycy zwykli traktować to jako drobną niedogodność – gdzieś między szczurami, karaluchami i innymi przedstawicielami nowojorskiej fauny, problemami z parkowaniem i wiecznie spóźniającym się metrem.
Ot, cena za bycie mieszkańcem najbardziej gloryfikowanego miasta na ziemi. Pandemia na krótki czas zrewidowała poglądy co poniektórych, mniej fanatycznych nowojorczyków, którzy stwierdzili, że narażanie życia dla czystych skarpetek to jednak trochę absurd i uciekli z miasta prać swoją bieliznę w podmiejskich domkach. Brzmi absurdalnie, ale temat prania w czasie pandemii regularnie pojawiał się na stronach największych nowojorskich portali medialnych. Jak tu unikać zagrożenia, nie wychodzić z mieszkania, nie wchodzić do windy, kiedy kończy się czysta bielizna? Może lepiej porzucić Nowy Jork… Jednak ci sami synowie i córy marnotrawne właśnie wracają, gotowi ze śpiewem na ustach czatować, aż sąsiad zwolni w końcu suszarkę.
Sami niedawno przeprowadziliśmy się z Brooklynu na Manhattan. Z zachwytem przekonałam się, że chociaż nadal nie mamy pralki w mieszkaniu, to każde piętro jest wyposażone we własną mini pralnię, z dwiema pralkami i suszarkami. W dodatku budynek ma podpisaną umowę z pralnią chemiczną, dzięki czemu wystarczy znieść ubrania do portiera a następnego dnia można je już od niego odebrać czyste.
Być może jestem już prawdziwą nowojorczanką, bo takie rozwiązanie wydaje mi się naprawdę optymalne. Już mi nawet nie brakuje własnej pralki, przecież tylko by miejsce w mieszkaniu zabierała…
W Hong Kongu jest bardzo podobnie ! Ja też nie widzę problemu w korzystaniu z pralni publicznej, uważam że to dużo wygodniejsze i bardziej ekologiczne rozwiązanie 😀