Pierwszy raz przyjechałam do Kunmingu prawie dziesięć lat temu; niedługo później zamieszkałam tu na stałe i założyłam rodzinę. Wcześniej powroty do Polski to były powroty tylko (i aż) do rodziny. Po prostu – tęskniłam za bliskimi. Teraz jednak na świecie zjawiła się moja córka i coroczne powroty to nie tylko radość ze spotkań rodzinnych, ale i dawanie dziecku możliwości poznania polskiej kultury nie tylko za moim pośrednictwem.
Powrót do Polski to sąsiedzi.
Wpadanie na kawkę, wspólne zakupy, podrzucenie z przedmieść “do miasta”, bo akurat jadę w tamtą stronę. Sto przyszywanych cioć dla dziecka, które wszystkie po równo kocha. Spora dawka ciepła… na które nie mam co liczyć w Chinach. Tutaj nie znam nawet z nazwiska sąsiadów z jednego bloku. Gdy mijamy się na korytarzu, wymieniamy niepewne “dzień dobry”. Nie ma okazji, by się poznać. Ja chętnie zaprzyjaźniłabym się z nimi, ale to nie jest w zwyczaju. Dlatego dziecko ma tylko te prawdziwe ciocie. To i tak lepsze niż nic, ale po powrocie do Polski nacieszam się przede wszystkim tymi wspaniałymi sąsiedzkimi relacjami.
Powrót do Polski to pola.
Kicają po nich zające, buszują na nich bażanty. Można po nich swobodnie biegać, objadać się jeżynami i dzikimi jabłuszkami, kwaśnymi że aż strach, ale za to niepryskanymi. W Chinach mieszkam w ponad sześciomilionowym mieście. Od najbliższego pola dzieli mnie dwugodzinna jazda autobusem. Od najbliższego pola, po którym dziecko mogłoby swobodnie buszować – nie wiem. Jeszcze takiego tutaj nie znalazłam.
Powroty do Polski to książki, którymi mogę szeleścić.
O tak, jestem wdzięczna za ebooki i sklepy internetowe, ale gdy jestem w Polsce, każda księgarnia jest moja. Autorzy znani i kochani, a także ci zupełnie nowi. Wszystko nie w językach wyuczonych, którymi z dumą się posługuję, tylko w języku ojczystym. Tym, w którym z rzadka tylko trafiam na nieznany wyraz. Ten, w którym błędy robię już tylko dlatego, że powoli zaczynam zapominać.
Powroty do Polski to lekarze. Za każdym razem dopada mnie angina albo zapalenie zatok i antybiotyki, z których w Chinach w ogóle nie korzystam. Żartuję, że Polska mi szkodzi. Żartuję?…
Powroty do Polski to chleb,
którego nie muszę piec sama, ogórki kiszone i takaż kapusta w każdym warzywniaku. Półki uginające się od serów i wędlin… I kompletny brak warzyw, o typach mięsa nie wspominając. To znaczy – niby jest mięso, ale nie pachnie mięsem tylko sklepem. Nie zostało ubite dziś rano, tylko przyjechało z daleka w chłodni. Poza tym – ileż można jeść kurczaki, świnie i krowy? A gdzie owce, gdzie kozy, gdzie gołębie, żółwiaki i świeże owoce morza??? Z warzywami jeszcze gorzej. Próżno na ladzie szukać świeżej mięty, wielkich pęków kolendry czy tajskiej bazylii; nie ma złocienia, szarłatu ani wilca wodnego; nie ma bulw taro czy lotosu, a i o łzawnicy ogrodowej mogę zapomnieć. Cóż, trzeba się będzie przerzucić na kotlety schabowe z kapustą. Na wakacjach tak mogę, ale dobrze, że później wracam do domu… To znaczy… dobrze, że jadę znów do Chin.
Natalia Brede
[…] się przenieśli gdzieś indziej, zapewne nigdy więcej bym już do tych miejsc nie zawitała – nie czuję sentymentu. Dlatego, cytując Grzegorza Ciechowskiego: „nie pytaj o Polskę”. To nie za nią […]