Na końcu każdej bajki, przed “i żyli długo i szczęśliwie”, księżniczka i książę biorą ślub. Co potem nie wiadomo, ale z pewnością wiadomo, co nastąpiło wcześniej. Zazwyczaj książę padał na kolana przed rodzicami księżniczki, prosząc o jej rękę. Nasze klubowe księżniczki opisały, na jakie pomysły wpadli ich książęta, prosząc o ich ręce, tym samym udowadniając, że bajkowa wersja wcale nie jest gwarantem szczęścia.
Idealne zaręczyny
Tak było w przypadku Mai Klemp, której zaręczyny zdecydowanie dalekie były od ideału.
Zawsze kiedy opowiadam historię naszych zaręczyn, zaczynam od tego, jak MIAŁY one wyglądać. Przecież taka miłość, która się nie zdarza, taka historia jak z baśni, pełna romantycznego oczekiwania i dramatycznych zwrotów akcji zasługuje na bajkowe zaręczyny, prawda?
Jadąc na spotkanie z moim ukochanym na Portoryko, byłam pewna, że podczas tej podróży mi się oświadczy. Ciężko mówić o niespodziance, skoro jakiś czas wcześniej z radością powiedział, że jego mama wreszcie dała nam zielone światło, a potem zaczął dyskretnie (w swoim własnym mniemaniu) wypytywać mnie o wymarzony pierścionek. Dlatego kiedy ustaliliśmy, że zrobimy sobie wcześniejsze walentynki – miałam wracać do Polski tuż przed prawdziwymi – spędzając noc na wyspie Vieques, oczyma duszy ujrzałam siebie w charakterze morskiej nimfy, przechadzającą się w nocy po plaży oświetlonej blaskiem gwiazd i fluorescencyjnego planktonu…
Tak MIAŁO być. A jak było? Przez cały dzień mój ukochany denerwował mnie kosmicznie, najpierw ośmielił się rozchorować i odmówił spędzania nocy na wyspie, potem uparł się na brzydką plażę i bynajmniej nie zamknął tym listy swoich przewinień. Dlatego, kiedy już wróciliśmy wieczorem do wynajętego domku na skraju portorykańskiej dżungli, byłam na niego zła jak osa i zwinęłam się w łóżku z książką. Wtedy moje kochanie, wyjątkowo z siebie zadowolone, wręczyło mi pierścionek i życzyło “Happy Valentine’s”.
Zapytałam, czy to TEN pierścionek, dowiedziałam się, że nie do końca, bo mój docelowy pierścionek jeszcze się robi, to ma być żeton, który później sobie wymienię na ten właściwy.
– Ale czy ty mi się właśnie oświadczasz? – drążyłam dalej temat.
– No tak.
– A nie uważasz, że powinieneś mnie o coś spytać…?
– Maju Klemp, czy wyjdziesz za mnie?
– Wyjdę, ale teraz się ode mnie odczep, nie lubię cię.
Tym samym wspięliśmy się na szczyty romantyzmu i zdecydowaliśmy się już na nich pozostać.
Jajko z niespodzianką
Narzeczony Basi Gudaniec wpadł na zaskakujący i nietypowy pomysł, a cała historia miała miejsce w święta Bożego Narodzenia.
Były to nasze pierwsze święta w Wielkiej Brytanii, pierwsze z dala od rodziny, tylko we dwoje. Postanowiliśmy, że spędzimy je poza domem. Wyjazd zaplanowaliśmy kilka tygodni wcześniej. Wybraliśmy północny rejon Anglii, gdzie krajobraz obfituje w ciekawe miejsca. Plan był taki, aby spędzić jak najwięcej czasu na świeżym powietrzu. Głównym punktem naszej kilkudniowej wycieczki było piękne jezioro, położone u podnóża gór. W Wigilię wczesnym rankiem, ubrani jak na podbój bieguna północnego, ruszyliśmy na “spacer”. Trasa wzdłuż brzegu jeziora była niezwykle malownicza. W praktyce obejście jeziora powinno zająć około 4-5 godzin. Jednak z uwagi na ciągłe zbaczanie z trasy (jak można nie zobaczyć wodospadu, który jest rzut beretem od ścieżki?) trwało to nieco dłużej. Oczywiście jak przystało na brytyjską pogodę, gdzieś w połowie naszej wędrówki zaczęło padać.
Początkowo była to tylko lekka mżawka, jednak po dwóch godzinach marszu w ciągłym deszczu morale nieco nam opadło. Mój przyszły narzeczony ogłosił postój na posiłek. Zazwyczaj wybieramy dość pożywne przekąski na wycieczki, stąd moje zdziwienie, gdy partner wyjął z plecaka… jajko z niespodzianką. Ale w tamtej chwili zjadłabym cokolwiek, co miało w sobie choć odrobinę czekolady, stąd też nie komentowałam tego dziwnego wyboru prowiantu. Po zjedzeniu czekolady zaczęłam pakować się w dalszą drogę, gdyż została nam już ostatnia prosta do hotelu. Na co mój kompan zapytał, czemu nie sprawdzę, co mam w niespodziance. Serio, czy to byłby wasz priorytet po sześciu godzinach marszu, w ciągłym deszczu? Mój też nie. Ale sprawdziłam, co było w środku. Zanim zrozumiałam, co się dzieję, mój mężczyzna klęczał już w błocie. I tak, po 22 km marszu wokół jeziora, w strugach deszczu, przemoczona i ubłocona, powiedziałam “tak”. Do dziś podziwiam wytrwałość i zaangażowanie, gdyż tylko mój mąż wie, ile musiał zjeść pokruszonych czekoladowych jajek, zanim udało mu się skleić idealne, nie budzące podejrzeń jajeczko z pierścionkiem w środku.
Turbulencje i portugalskie saudade
Basia Michałowska nie przepada za niespodziankami, ale narzeczonemu wybaczyła, co wcale nas nie dziwi. Kto by nie chciał przeżyć takiej historii!
Zima, leje i wieje. Samolot z Brukseli do Lizbony nad Pirenejami wpada w takie turbulencje, że nagle jak w jakiejś malignie, odpinam się i idę do drzwi, żeby wysiąść, żeby to się już skończyło. Przytomna stewardessa delikatnie, aczkolwiek stanowczo, odprowadza mnie na miejsce i przynosi wodę. Mój partner śpi, nie rusza go ten rollercoaster, w którym jesteśmy. Nad ranem wrócił lotem międzykontynentalnym, nawet nie jechał do domu, spotkaliśmy się już na lotnisku.
Tydzień wcześniej, czytając książkę Marcina Kydryńskiego o Lizbonie powiedziałam mimochodem, że posłuchałabym na żywo fado, tych melancholijnych, tęsknych, emocjonalnie wylewnych śpiewów. Poczuć niemal namacalnie to słynne portugalskie saudade, ten nieprzetłumaczalny rodzaj nostalgii nad przemijaniem… takie miałam chwilowe marzenie. Teraz ono się materializuje, bo na wieczór mamy zamówiony stolik w Clube de Fado na Alfamie.
Jest sporo ludzi, wielojęzyczny gwar milknie, gdy fadista zaczyna śpiewać…
Por penhascos pretos,
Por rios sem ponte,
Caminhais em mim.
(Przez czarne klify,
Przez rzeki bez mostu,
Wędrujesz we mnie)
Fernando Pessoa – Cavaleiro Mong
I nagle zaśpiewali przy naszym stoliku, wszyscy dookoła patrzą na nas, ja nie rozumiem po co i nie jestem zachwycona byciem w centrum wydarzeń.
Zastanawiam się, co mój mężczyzna szuka na podłodze, przecież nic nie upadło.
Co takiego podaje mu pieśniarz? O co chodzi?
W końcu dociera do mnie, po co klęczy, gdy brylant zalśnił w półmroku… wyjdziesz za mnie?
Presja świadków ogromna, wyczekiwanie pełne napięcia, cóż było robić. Dostajemy brawa, dedykację przy kolejnej pieśni i butelkę wina od właścicieli.
Nie lubię niespodzianek, ale ta nawet mi się spodobała. Później było już tylko ustalanie daty ślubu, żeby była kompatybilna z kwitnieniem lawendy w górach Prowansji i ślub w konsulacie, na którym pan Konsul bawił się nie gorzej niż my, ale to już kolejne rozdziały z życia.
I think so…
Basia usłyszała TO pytanie także podczas wyjazdu. Taki scenariusz wydaje się sprawdzać u większości klubowiczek.
Jest takie miejsce, które mój mąż odwiedza co roku z przyczyn zawodowych, a ja kiedy tylko mogę, dołączam do niego. Popołudnia upływają nam na pracy (jemu) i czytaniu (mi), podczas gdy poranki spędzamy na wędrówkach górskich w przepięknych okolicach lodowca Hintertux.
Pokochałam to miejsce od pierwszego wejrzenia, a z czasem stało mi się ono jeszcze bliższe. To właśnie tam pojechaliśmy w lutym 2018 roku, kiedy po czterech latach mieszkania razem, zaczęliśmy związek na odległość. To było nasze pierwsze spotkanie od kiedy Szalony Naukowiec (aka jeszcze-wtedy-nie-mąż) wyjechał realizować się zawodowo na obczyźnie.
Ostatniego dnia pobytu wybraliśmy się na wycieczkę. Wjechaliśmy kolejką na szczyt lodowca i udaliśmy się szlakiem w dół (nie oceniajcie! mieliśmy tylko kilka godzin, kto by wybrał włażenie pod górę zamiast schodzenia w dół, niech pierwszy rzuci kamieniem). Słońce świeciło, śnieg skrzył się milionami kryształków, a niebo miało przepiękny kolor pasujący bardziej do lipca na Lazurowym Wybrzeżu niż do zimy w Alpach. Na ścieżce nie było nikogo poza nami – może dlatego, że jesteśmy chyba jedynymi ludźmi na świecie, którzy chodzą na PIESZE wycieczki zimą w kurorcie narciarskim. Szliśmy więc sobie, podziwiając widoki i rozmawiając. W pewnym momencie, mój jeszcze-wtedy-nie-mąż zaczął się trochę dziwnie zachowywać. Wydawał się lekko rozkojarzony, rozglądał się podejrzanie na boki. Gdybyśmy nie byli nad poziomem drzew, zaczęłabym się obawiać, że zauważył jakieś czające się dzikie i niezbyt przyjaźnie nastawione zwierzę.
Właśnie zbliżaliśmy się do uroczego mostka przerzuconego nad strumykiem, którego nawet nie było widać pod grubym kożuchem śniegu, kiedy się zatrzymał. Przed mostkiem, nie na nim. Objął mnie i – ku mojemu lekkiemu zaskoczeniu – zadał mi TO pytanie. Pytanie, na które wszystkie bohaterki hollywoodzkich komedii romantycznych wykrzykują głośne “yes!!!” i wybuchają płaczem. Cóż, zawsze wiedziałam, że nie nadawałabym się na jedną z nich. Nie jestem pewna do jakiego gatunku filmowemu najbliżej mojemu życiu, ale na pewno nie temu, dlatego chyba nie wyłamałam się z konwencji odpowiadając “I think so”.
Swoją drogą, trafił swój na swego, mój już-wtedy-narzeczony przyznał potem, że nie skorzystał z romantycznych wdzięków wspomnianego mostka z obawy, że w emocjach któreś z nas upuści pierścionek do strumyka.
Idealnie
Zaręczynami jak z bajki może pochwalić się natomiast Ewelina Jastrzębska, która nie mogła sobie wymarzyć wspanialszego dnia. Zawsze myślałam, że będę wiedzieć, kiedy to się stanie. Przecież się domyślę! Nie mogłam się bardziej mylić.
Do hrabstwa Kerry pojechaliśmy odebrać psa. Udało mi się nawiązać współpracę z jednym z hoteli, w ramach tworzenia mojego e-booka. Nie mogło być lepiej! Na miejscu spotkaliśmy tylu wspaniałych ludzi, że nie mogłam wyjść z podziwu. Mój partner Kamil się śmiał, że powtarzam się, mówiąc: to najbardziej idealny dzień w moim życiu! Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to nie wszystko, co czeka mnie tego dnia.
Po całym dniu pełnym wrażeń, przepysznej kolacji wróciliśmy do hotelu. Zaraz przed wejściem do windy, Kamil powiedział, że musi wrócić do samochodu po sprzęt, ja sama poszłam do pokoju. Nie było go dość długo, zaczęłam się martwić… W końcu się pojawił. Dosyć zdenerwowany zapytał, czemu nie nalałam nam jeszcze wina. W momencie kiedy wstawałam, zobaczyłam, że klęczy, a w ręku trzyma najpiękniejszy pierścionek, jaki mogłam sobie wymarzyć. I wtedy padło to pytanie: “Will you marry me?”.
W tym momencie większość kobiet wybucha płaczem z radości, krzyczy entuzjastycznie – tak, ja natomiast zapytałam: “żartujesz sobie ze mnie?”. Nie mogłam uwierzyć w to, co się dzieje. Gdy w końcu padła pożądana odpowiedź, obdzwoniliśmy naszych przyjaciół, którzy już czekali na wieści.
Dopiero na drugi dzień zaczęło do mnie docierać, co się wydarzyło! Czy coś bym zmieniła? Nie! Wszystko było idealne. A z perspektywy już narzeczonej mogę tylko poradzić wszystkim dziewczynom czekającym na oświadczyny, że nie warto tworzyć w głowie żadnych scenariuszy. Mężczyźni znają nas lepiej niż my siebie same! Warto im zaufać. Wtedy będzie idealnie.
Między Europą a Azją
Mąż Justyny Kloc jest dużo bardziej romantyczny niż ona, więc postarał się o niespodziankę w swoim stylu, do tego w bardzo wyjątkowym miejscu. Osobiście nie należę do przesadnie romantycznych osób. Owszem, doceniam kwiaty, podobają mi się piękne widoki, ale nie oczekuję tego na co dzień od mojego ukochanego. Ten jednak zawsze potrafił mnie zaskoczyć. A to zdarzyło mu się niespodziewanie przyjechać do mnie z drugiego końca Polski, a to kupił mi na Gwiazdkę bilety do Izraela, a informację o tym zapisał na maleńkiej karteczce, którą schował w misia, którego dostałam. Nie powinnam się więc dziwić, że nie inaczej było z jego oświadczynami.
Byliśmy akurat na tygodniowym wyjeździe do Stambułu. Nasze dni były po brzegi wypełnione zwiedzaniem. Przez cały pobyt mój obecny mąż powtarzał mi, że pojedziemy odwiedzić Wyspę Jamesa Bonda. Gdy w końcu nadszedł ten dzień, rano malutkim promem popłynęliśmy na niewielką wysepkę Kiz Kulesi, na której toczyła się akcja jednego z Bondów. Wraz z grupą turystów z promu wyszliśmy na skaliste wybrzeże i zaczęliśmy robić sobie zdjęcia. W pewnym momencie mój luby poprosił przechodzącą obok parę, aby zrobiła nam zdjęcie. Okazało się niestety, że chłopak nie bardzo sobie radził z aparatem. W tym czasie mój chłopak zaczął się robić coraz bardziej nerwowy, aż w końcu zniecierpliwiony poprosił dziewczynę, aby się tym zajęła. Powiedział przy tym: „Tylko rób dużo zdjęć”, co mnie nieco zbiło z tropu. Gdy dziewczyna przejęła aparat i zrobiła pierwsze zdjęcie, on ukląkł przede mną, nie wiadomo skąd wyciągnął pierścionek, po czym powiedział: „Na tej małej wysepce, która leży pomiędzy Europą a Azją; Europą, która ze swoją historią i zabytkami symbolizuje mnie oraz Azją, która swoją naturą oraz kulturą symbolizuje ciebie, chciałem zapytać, czy zostaniesz moją żoną?”. I jak tu nie kochać takiego romantyka? Dwa lata później wzięliśmy ślub i już od dziesięciu lat jesteśmy szczęśliwym małżeństwem.
Zaręczyny w deszczu
Deszczowe zaręczyny przytrafiły się nie tylko Basi Gudaniec, Diav Draconia także usłyszała to najważniejsze pytanie przy akompaniamencie strug deszczu.To się zdarzyło dwudziestego trzeciego stycznia 2013 roku, w środę. Bardzo deszczowa środę. Warto dodać, że lało jak z cebra i wcale nie chciało przestać, nawet pomimo tego, że Riviera Radio uparcie wwiercało się w nasze uszy dziecinną piosenką „Rain, rain, go away” za każdym razem poprzedzaną utworem „It’s raining again”. I tak kilka razy. Zrozummy się dobrze – kilka razy – na godzinę.
Środa, dzień roboczy – po otwarciu oczu mój Francuz wydostał się z łóżka z gracją (i prędkością) leniwca z filmu „Zootopia” i z wielką niechęcią poszedł do pracy. Wrócił trzy godziny później (Ach ten francuski system! Uwielbiam.) na lunch, zjadł, po czym kategorycznie odmówił powrotu i wziął pół dnia wolnego, jako usprawiedliwienie w mailu do kadr wpisując: „Jest zimno i pada! Zostaję w domu”.
Trochę rozbił mi tym mój dzień, bo, nie ukrywajmy, cieszyłam się na wizję deszczowego popołudnia spędzonego na sofie z książkami, kocykiem i moimi zachomikowanymi batonikami, ale mówi się trudno. Zamiast tego trochę się leniliśmy przed telewizorem, trochę pograliśmy, trochę porozmawialiśmy, aż w końcu wszystkie te „trochę” nam się znudziły i skorzystaliśmy z chwili przerwy pomiędzy deszczem i deszczem, żeby wyjść do sklepu.
Ledwo wyszliśmy – zaraz wróciliśmy, kompletnie przemoczeni, bo przerwa okazała się znacznie krótsza niż zakładaliśmy. I mokra jak przysłowiowa kura, z przyklapniętymi i mokrymi włosami (!) usiadłam na sofie, żeby chwilę odpocząć (biegliśmy pod dach), a Francuz zaczął zachowywać się dziwnie. Usiadł. Wstał. Znowu usiadł. Wstał, ale bardziej nerwowo. Usiadł…. I puf, wstał. Patrzyłam na te jego akrobacje z coraz większym zainteresowaniem, a on znowu usiadł. I znowu wstał. Po sekundzie namysłu ja też wstałam. I tak sobie staliśmy razem, kałuże dookoła nas rosły… „Kocham cię” – zaczął z pewną taką nieśmiałością. „Jesteś moim szczęściem, rozjaśniasz moje dni… i chciałbym, żeby wszystkie moje dni były takie jasne.” (Przyznaję, ugryzłam się w język, by nie zaproponować zakupu żarówek o większej mocy.) Przerwał na chwilę, by zmienić pozycję i w sekundę znalazł się przede mną na kolanach, a ja wydałam odgłos przypominający „aaawwwww”, ale w wersji znacznie skróconej, żeby mu nie przeszkadzać (jeszcze by stracił wątek, czy coś!).
Wziął moją dłoń w obie ręce, spojrzał mi głęboko w oczy i zadał TO pytanie: „Will you marry me?”. Poprzekomarzałam się chwilę (krótko, żeby się przypadkiem nie rozmyślił) i zgodziłam radosnym „YES!”. W bezpośrednim następstwie tej decyzji zostałam właścicielką prześlicznego pierścionka z motylkami, a kilka miesięcy później, w Valbonne, wzięłam ślub. Kolejne kilka miesięcy później zostałam weselną Alicją z Krainy Czarów, a prawie rok później mamą – ale to już opowieści na zupełnie inne okazje.
Autorki:
[…] powyższe wypowiedzi, dochodzimy do wniosku, że sposób dobierania się par jest w większości usankcjonowany przez podejście rodziny, a często też zasady religijne […]