Kiedy rozmawiamy o doświadczeniach z opieką medyczną – czy to w Polsce, czy na świecie, dominują “zeznania obciążające”. Niekoniecznie są to absurdalne, mrożące krew w żyłach historie, ale zwykle odnosi się wrażenie, że powinno to działać jakoś lepiej. Bo wbrew pozorom naprawdę są na świecie miejsca, gdzie może nie jest idealnie, ale ubezpieczenia zdrowotne, dostęp do lekarzy i koszt leków nie spędzają ich mieszkańcom snu z powiek.
Odkąd sięgam pamięcią to Hiszpanie zawsze byli dumni ze swojej publicznej służby zdrowia – opowiada Magda.
I rzeczywiście działa ona dość dobrze, ale… No właśnie na podstawie moich doświadczeń mogę stwierdzić, że jest to zależne od wspólnoty autonomicznej (największej jednostki administracyjnej Hiszpanii – odpowiednik naszego województwa). Duże aglomeracje to bardzo długie kolejki i problemy z dostaniem się do specjalisty. Skierowanie do specjalisty, z niewielkimi wyjątkami, zawsze wypisuje lekarz rodzinny. W mniejszych miastach czas oczekiwania jest znacznie krótszy.
Mieszkałam w różnych częściach Hiszpanii a moje doświadczenia zdają się tę zasadę potwierdzać. W Madrycie publiczna służba zdrowia to niekończąca się kolejka. Tymczasem w Asturii, znacznie mniejszym regionie, sprawy mają się o wiele lepiej. Oczywiście teraz należy nałożyć filtr koronawirusa, a jak wszyscy wiemy wstrząsnął on potężnie hiszpańską służbą zdrowia.
Alternatywą dla publicznej służby zdrowia jest wykupienie prywatnego ubezpieczenia.
Tu można przebierać w ofertach. Ceny są bardzo zależne od tego, co chcemy włączyć do ubezpieczenia. Opłaty są miesięczne i mówimy tu o przedziale 40-60 euro. Często zakłady pracy współpracują z różnymi firmami, dzięki czemu cena miesięcznego ubezpieczenia jest jeszcze bardziej korzystna dla pracownika i jego rodziny. Gdy jesteśmy w posiadaniu prywatnego ubezpieczania danej firmy, wystarczy zadzwonić do prywatnego gabinetu specjalisty czy szpitala, zapytać czy dana firma ubezpieczeniowa z nimi współpracuje, a jeśli tak, to tylko pozostało umówić się na wizytę.
Co ciekawe według opinii moich hiszpańskich znajomych, także tych pracujących w służbie zdrowia, placówki państwowe cieszą się znacznie większym zaufaniem. Są one świetnie wyposażone, mają bardzo dobrych specjalistów i są oczywiście ogólnie dostępne.
Moim zdaniem w Hiszpanii dba się o pacjenta. Dobrym przykładem jest rehabilitacja. Gdy ktoś takiej potrzebuje, przepisuje mu się odpowiedni rodzaj zabiegów w ilości pozwalającej na wyzdrowienie.
Tak jak w Hiszpanii można zauważyć różnice w funkcjonowania służby zdrowia w zależności od wspólnoty autonomicznej, również we Włoszech poziom zadowolenia z opieki medycznej zdaje się być uwarunkowany czynnikami geograficznymi.
Punkt widzenia mocno zależy od punktu siedzenia, a raczej regionu zamieszkania – zaznacza Ewa. Służba zdrowia we Włoszech to temat wielokrotnie złożony. Ogólne zasady są wszędzie takie same, ale to jak usługi działają na szczeblu lokalnym zależy od poszczególnych władz regionalnych. Zapewne wszyscy słyszeliśmy o przepaści jaka dzieli północ i południe Półwyspu Apenińskiego. Często jest to mocno przesadzone, ale jeśli chodzi o służbę zdrowia, niestety można w tym znaleźć ziarnko, a nawet i całkiem pokaźne ziarno prawdy. Ja akurat mam szczęście być rezydentką jednego z regionów, gdzie służba zdrowia jest na bardzo wysokim poziomie. Zwykle plasuje się w trójce najlepiej działających w tym aspekcie włoskich ‘’województw’’. Dlatego też moje doświadczenia mogą być zgoła odmienne od innych mieszkańców Italii.
No, ale jaki jest ten ‘’włoski NFZ’’? Zacznijmy od tego, że prawo do korzystania z publicznej służby zdrowia ma każdy włoski obywatel. Bez znaczenia na swój status, czyli także i osoby bezdomne. Ale by nie było za pięknie, spieszę dodać, że włoska służba zdrowia nie jest w pełni bezpłatna. W określonych przypadkach, dla ustalonego grona osób, takowa może się stać (np. niektóre kategorie osób bezrobotnych, osoby starsze, inwalidzi cywilni, dzieci do 6 roku życia, kobiety ciężarne, przewlekle chorzy etc…). Jeśli nie zaliczamy się do którejś z grup uprzywilejowanych, to za wizyty i usługi płacimy tzw. ‘’ticket’’, którego górny limit ustalony jest przepisami prawa i obecnie wynosi ok. 36 euro (jeśli nasze dochody są wysokie, to może on zostać zwiększony o dodatkowe 5/10 euro).
To co mnie osobiście zaskoczyło, to całkiem pokaźna lista refundowanych leków.
Gdy pierwszy raz poszłam wykupić recepty do apteki, nastawiałam się na to, że zostawię tam małą fortunę. Nerwowo ściskając portfel oczekiwałam na paragon, a farmaceuta tylko odkleił z pudełek z lekami jakieś naklejki i podając mi siatkę rzekł – dziękuję. Część leków jest bezpłatna dla wszystkich, za inne nie płacą tylko konkretne kategorie przewlekle chorych. W wielkim uproszczeniu, za darmo dostaniemy między innymi: antybiotyki, leki do inhalacji, leki antyhistaminowe, leki na nadciśnienie, cukrzycę etc. Zwykle, aczkolwiek nie zawsze, będą to tzw. zamienniki, czyli najtańszy lek na rynku z daną substancją czynną. Jeśli zamiennik nas nie satysfakcjonuje, to dopłacamy różnicę (niekiedy to kwestia kilku centów) i bierzemy ‘’oryginał’’. Będąc przy lekach, wspomnę, że antybiotyki dostajemy jedynie w wyjątkowych sytuacjach. Mój pierworodny, lat 9, antybiotyk miał przepisany czterokrotnie i ani razu nie było to związane z infekcją dróg oddechowych. Młodszy z synów, niespełna czteroletni, nie dostał go ani razu.
Tyle z teorii. Jeśli chodzi o moje osobiste doświadczenia z lokalną służbą zdrowia to są one bardzo pozytywne a, sporo z nią miałam do czynienia.
Równie pozytywny wydaje się przedstawiany przez Mariolę obraz opieki zdrowotnej w Szkocji:
Gdy pierwszy raz poszłam do lekarza w Szkocji i dostałam antybiotyki, dano mi receptę i kazano iść do najbliższej apteki. Tak też zrobiłam. Wręczyłam aptekarzowi receptę i czekałam. Po pięciu minutach moje imię zostało wywołane. Wręczono mi papierową torbę z lekami, opisaną dokładnie, jaką dawkę mam przyjmować i jak długo. Wzięłam tę torbę i stałam w oczekiwaniu na rachunek. Farmaceuta się uśmiechnął i powiedział, że nie, leki są darmowe.
NHS (National Health Service) jest odpowiednikiem polskiego NFZ. Każdy obywatel powinien się zapisać do najbliższego GP (general practitioner), czyli lekarza rodzinnego. Zapisujemy się rejonowo, czyli jeśli zmieniamy miejsce zamieszkania, musimy zmienić również lekarza. Czasami jest to dosyć skomplikowany proces, ponieważ przychodnie są przepełnione i mogą nie chcieć przyjmować nowych pacjentów. Kiedy tak się dzieje, musimy zwrócić się z pisemną prośbą o przydzielenie. Jest zazwyczaj kwestia kilku dni i wszystko można załatwić przez Internet. Informacje można znaleźć na stronie NHS’u, ściągnąć formularz, wypełnić i wysłać na podanego maila. W ciągu kilku dni dostajemy wiadomość z adresem naszej nowej przychodni. Po zapisaniu, gdy chcemy umówić się na wizytę do lekarza, musimy zadzwonić do rejestracji po godzinie 8.00. Jeśli nam się uda dodzwonić z samego rana, można się załapać na wizytę tego samego dnia.
Lekarz rodzinny jest lekarzem pierwszego kontaktu i to on może nas skierować do specjalisty.
W przychodni mogą być przeprowadzane małe zabiegi. Jeśli potrzebujemy specjalisty, musimy postarać się o skierowanie – w takim wypadku dużo zależy od tego, na jakiego lekarza trafimy. Zdarzają się tacy, którzy będą chcieli nas wysłać do domu z paracetamolem na złamaną nogę, mówiąc, że to tylko stłuczenie i nie potrzeba robić prześwietlenia. Osobiście mam raczej pozytywną opinię na temat tutejszych lekarzy. Są bardzo empatyczni i jeśli potrafimy być przekonywujący, to uda nam się dostać do lekarza specjalisty. Tak – moim zdaniem, chcąc się dostać dalej, należy być bardzo stanowczym. Inaczej możemy zostać odesłani do domu z zapewnieniem, że wszystko jest w porządku.
Jeśli chcemy pominąć lekarza rodzinnego, możemy od razu udać się do szpitala na ostry dyżur. Kilka razy miałam tę nieprzyjemność być gościnią albo osobą towarzyszącą. Muszę przyznać, że nie trzeba czekać godzinami, a lekarze i pielęgniarki są bardzo mili. Zbadają, doradzą i wypuszczą do domu, jeśli to nic poważniejszego. Razem z lekami, wszystko za darmo – wszelkie koszty pokrywa NHS.
Z dentystą sprawa wygląda troszeczkę inaczej, zapisujemy się bowiem, gdzie chcemy. Co sześć miesięcy (tak było przed pandemią) jesteśmy wzywani na kontrolę. Czyszczone są zęby i sprawdzane jest, czy nie ma ubytków. Taka wizyta zazwyczaj kosztuje około 10 funtów. Resztę pokrywa NHS. Jeśli mamy ubytki i należy założyć plombę, w trzonowcach i przedtrzonowcach będą one ciemne. Jeśli chcielibyśmy białe, światłoutwardzalne, wtedy musimy zapłacić ponad 100 funtów. Kanałowe leczenie i zabiegi kosmetyczne to są już droższe “przyjemności”, od 150 funtów wzwyż.
Moje doświadczenia ze szkocką służbą zdrowia są pozytywne, aczkolwiek słyszałam opowieści mrożące krew w żyłach, typu: Jest pan za młody na raka. I rok później ten sam pan zostaje zdiagnozowany z rakiem jelita grubego III stopnia. Przypuszczam jednak, że nie tylko w Wielkiej Brytanii dzieją się takie rzeczy.
Jeśli jednak ktoś rozważa emigrację, a za podstawowe kryterium ustanowił sobie minimalny poziom stresu związany z obcowaniem ze służbą medyczną, powinien poważnie rozważyć Francję.
Francuska służba zdrowia nieodmiennie mnie zachwyca – przyznaje wprost Basia. Basia chętnie dzieli się swoimi licznymi, pozytywnymi doświadczeniami – uwielbiam ją i chwalić zawsze będę. Najwięcej miałam z nią kontaktu przy okazji ciąży, a potem posiadania potomka. Jestem wdzięczna losowi, że ten właśnie czas w moim życiu spędziłam we Francji.
Z ciążowym brzuszkiem, uzbrojona w Carte Vitale, objęta bezpiecznymi ramionami l’Assurance Maladie (wydatki na wizyty lekarskie, leki oraz inne rzeczy przepisane przez lekarza refundowane od 60% do 100%) oraz une mutuelle de santé (pokrycie różnicy w kwocie) podbijałam gabinety ginekologiczne. Każdy lekarz, z którym miałam przyjemność się spotkać, traktował mnie z szacunkiem, troską i dbałością o najmniejsze nawet szczegóły. Nie wiem, czy podczas całej ciąży zapłaciłam za cokolwiek z własnych pieniędzy. Lekarze wypisywali mi recepty na wszystko, od kosmetyków do rozciągającej się skóry przez oliwki do masażu, aż po Gaviscon, Dolipran i inne leki tego typu.
Moja ciąża nie była niestety wzorowa. Z czasem wręcz okazała się patologiczna (dopadł mnie stan przedrzucawkowy) i w związku z tym musiałam wykonać sporo dodatkowych badań. Na cito. A na cito na południu Francji oznacza „teraz-już-natychmiast”. Przykład: byłam ostatnią pacjentką przed przerwą na lunch w Pôle Santé Saint Jean (w Cagnes sur Mer). Kiedy mój ginekolog wychwycił pierwsze nieprawidłowości i skierował mnie „na cito” do kardiologa. Ten przyjął mnie natychmiast. Dosłownie. Przesunął swoje wyjście na lunch, specjalnie, by bezzwłocznie mnie przyjąć. I nawet jednym słowem czy gestem nie dał mi odczuć tego, że zabieram mu prywatny czas. Niezbędne leki również dostałam od ręki – pierwsze opakowanie bezpośrednio w gabinecie. Tak samo szybko zostałam przyjęta do nefrologa (przyjął mnie pół godziny przed oficjalnym otwarciem gabinetu), do endokrynologa (wizyta w świąteczny, wolny (!) dzień) i innych lekarzy, których wówczas potrzebowałam.
Do szpitala w Cannes trafiłam pod koniec szóstego miesiąca ciąży, w Sylwestra.
W Sylwestra wieczorem, dokładnie rzecz biorąc, kiedy większość korytarzy była już ciemna i opustoszała, nie było odwiedzających. Ten wieczór, tę noc właściwie, zapamiętam na zawsze.
Z ciemnego, pustego korytarza zostałam wprowadzana na oddział położniczy. Położne i lekarze mieli iskrzące się brokatem makijaże, neonowe peruki, lśniące ubrania pod różowymi i seledynowymi fartuszkami. Wszędzie wisiały balony, serpentyny, gdzieniegdzie leżało rozsypane błyszczące konfetti. Z głośników leciała wesoła muzyka. To było tak abstrakcyjne i tak niedopasowane do mojego poziomu lęku, że poczułam się jak w surrealistycznym, francuskim filmie.
Wspomnę jeszcze, że przeraźliwie boję się igieł (mam fobię). Podczas przyjęcia na oddział jednym z pierwszych kroków było założenie mi wenflonu (kaniuli dożylnej). Pielęgniarka, która się mną zajmowała, przebrana za klauna, z błyszczącym czerwonym nosem i w tęczowej peruce, widząc mój strach przyniosła mi dodatkowy wenflon. Rozpakowała go z folii, rozłożyła na czynniki pierwsze, opisała mi każdy element. Pokazała jak działa, cierpliwie czekała, aż zbiorę się na odwagę, by wziąć je do ręki i wreszcie, by dotknąć igły. Posmarowała moją skórę maścią z lidokainą, żeby zminimalizować ból i uczucie wkłucia. Czekała, aż będę gotowa, żeby mogła mi wenflon założyć.
W sumie takich medycznych historii mam wiele do opowiedzenia i każda z nich mogłaby być pieśnią pochwalną, ale dorzucę jeszcze tylko garść ciekawostek:
- Ze szpitala w Cannes musiałam zostać przewieziona do szpitala o wyższym stopniu referencyjności, w Nicei. Ponieważ na autostradzie był korek – w ramach transportu zamiast ambulansu wykorzystano helikopter.
- W obydwu szpitalach łącznie byłam miesiąc. Przez cały ten czas miałam pokoje jednoosobowe, z łazienką, z sejfem, szafą, tv i dostępem do internetu. Przez cały ten czas był ze mną mąż, dla którego było przygotowane nie tylko dodatkowe łóżko, ale też i miniaturowe biurko do pracy zdalnej! Wszystko to w ramach ubezpieczenia, jedynie za swoje jedzenie mąż musiał płacić sam.
- Po urodzeniu moje dziecko musiało spędzić jeszcze miesiąc w szpital. Do kangurowania byliśmy zapraszani oboje z mężem, zawsze były przyszykowane dla nas dwa bardzo wygodne fotele, nawet na intensywnej terapii.
- Doradca laktacyjny pojawił się przy moim łóżku zaledwie 20 minut po urodzeniu dziecka. Mimo tego, że to był środek (dosłownie) nocy!
- Kiedy moje dziecko wychodziło ze szpitala, dostało wyprawkę: i to nie tylko leki, kosmetyki, ubranka, pieluszki, zabawki, ale także Cocoon-A-Baby, które przez siedem następnych miesięcy służyło nam jako łóżeczko.
- Jako wcześniak mój syn był także objęty niesamowitą opieką – wszystkie szczepienia miał w szpitalu (zawsze w pokoju jednoosobowym wraz z łóżkiem i biurkiem dla rodzica), gdzie zostawał 48 godzin na obserwacji; co więcej, wszystkie szczepienia, które były dostępne (i drogie!), ale nieobowiązkowe – ponieważ urodził się przed 32 tygodniem ciąży – miał za darmo.
- We trójkę (ja, mój mąż i nasz wcześniak) byliśmy też objęci opieką psychologa, a nasze dziecko miało regularne spotkania z psychomotricienne, która czuwała nad jego prawidłowym rozwojem.
- W ramach ubezpieczenia przysługiwało mi nie tylko badanie oczu, ale także wyrobienie (darmowe) okularów oraz zapas wybranych przeze mnie soczewek kontaktowych na rok!
Na koniec wspomnę jeszcze tylko o szpitalnym jedzeniu.
Podczas przyjęcia do szpitali, zarówno w Cannes jak i w Nicei, miałam spotkanie z dietetyczką. Wypytała mnie o to, co lubię, czego nie, co jem, a czego nie – i do tego dopasowała mój jadłospis. Nie było absolutnie żadnego problemu z tym, że jestem wegetarianką. Wszystkie posiłki były tak kolorowe i pyszne, że nie mogłam się powstrzymać i w kółko robiłam im zdjęcia. Podczas pobytu w szpitalu dietetyczka wracała do mnie co kilka dni upewnić się, czy jedzenie mi odpowiada. Czy może było coś, co mi nie smakowało albo czy mam jakieś zachcianki. Byłam tym doprawdy zachwycona. Podsumowując – jak być w ciąży, rodzić i chorować, to we Francji. Mimo iż pierwszym lekiem na całe zło jest tam paracetamol.
Pozytywnymi doświadczeniami podzieliły się:
Magda, Hiszpania https://www.inkubatorkijanek.pl/
Ewa Ostrowska, Włochy https://www.instagram.com/lost.in.umbria/
Mariola Er, Szkocja
Basia Pein aka Diav Draconia, Francja http://buszujacwefrancji.blogspot.com/
[…] spisuje w głowie testament, to rodzi się we mnie myśl, że może to tak jak z tym katarem co nie leczony trwa tydzień, a leczony siedem dni. I może skoro już przybyłam do krainy wikingów z zamiarem […]
[…] spisuje w głowie testament, to rodzi się we mnie myśl, że może to tak jak z tym katarem co nie leczony trwa tydzień, a leczony siedem dni. I może skoro już przybyłam do krainy wikingów z zamiarem […]
[…] czas na tak zwane zastanowienie, a koszt aborcji pokrywany jest w całości przez podstawowe ubezpieczenie zdrowotne. Pomimo tak liberalnego prawa Francuzki podróżują za granicę, by przerwać ciążę po 14 […]