EmigracjaFelietonybeagle

Zdarzyło wam się narzekać na Narodowy Fundusz Zdrowia? Śmiać przez łzy, oglądając memy o zapisach na operacje na rok 2030? A może pomyśleliście, że tak źle jak w Polsce, to chyba nie ma nigdzie? Postanowiliśmy to sprawdzić i o doświadczenia z opieką zdrowotną zagranicą zapytałyśmy polskie emigrantki z klubu Polek na Obczyźnie. 


Kanada

Kiedy Wiola opowiada swoim znajomym czy rodzinie, że czekała kilka godzin na ostrym dyżurze, nikt nie może w to uwierzyć. Sama ma z tym trudność, chociaż przyznaje, że zdarza się to niestety bardzo często. I chociaż brzmi to jak kolejna opowieść o przygodach z polską służbą zdrowia, w rzeczywistości chodzi o sytuację w Kanadzie.

Pamiętam, kiedy byłam w ciąży i miałam wypadek samochodowy, karetka przyjechała nawet szybko, ale zanim zrobiono mi podstawowe badania, minęło kilka godzin – zaczyna swoją opowieść mieszkająca w prowincji Ontario Wiola. Kiedy w końcu wróciłam do domu, zadzwoniła do mnie pielęgniarka poinformować, że muszę się ponownie zjawić rano, aby powtórzyć jeden test, który nie wyszedł zbyt dobrze. Całą noc nie spałam, rano zjawiłam się na ostrym dyżurze, gdzie po godzinie okazało się, że się pomylili i mogłam wrócić do domu. Widziałam już różne przypadki, czekając na lekarza, czy nawet na to pierwsze wejście na salę. Poczynając od kobiet pod ścianą z czerwonymi ręcznikami, po dzieci i starsze osoby praktycznie leżące na krzesłach i czekające na swoją kolej. 

Często na wizytę u specjalisty czeka się miesiącami. Pamiętam, jak w lutym zostałam umówiona na wizytę w listopadzie – wręcz nie mogłam w to uwierzyć. Przecież do listopada może się tyle wydarzyć, może mnie nawet nie być. 

Niedawno czekaliśmy na pierwsza wizytę u dermatologa w grudniu, na którą moja córka była umówiona na początku września. Ponoć mieliśmy dużo szczęścia, że wizyta miała się odbyć jeszcze w tym samym roku. 

Nie wszystko jest zawsze takie straszne. Mam też szczęście do dobrych specjalistów, na których warto było czekać. Zawsze ich polecam swoim znajomym. Po tej pierwszej wizycie jest już łatwiej umówić się na kolejne spotkanie.


Stany Zjednoczone

Jeszcze gorzej sytuacja wygląda w sąsiednich Stanach Zjednoczonych. O ubezpieczeniu zdrowotnym w USA krążą legendy – mówi Ania Thomas.  A pewnie jednym z koszmarów hipochondryków jest sen o wizycie w szpitalu w Ameryce – dodaje. 

Prawdopodobnie większość z was wie, że w Stanach nie ma czegoś takiego jak bezpłatne, państwowe ubezpieczenie zdrowotne. Ubezpieczenie najczęściej nabywa się przez pracodawcę, dlatego jednym z benefitów, które negocjuje się w czasie rozmowy o pracę, są właśnie warunki ubezpieczenia. Nawet jeśli się ma ubezpieczenie zagwarantowane przez pracodawcę, to rzadko kiedy wychodzi się z gabinetu lekarskiego bez dodatkowej opłaty albo po kilku tygodniach dostaje się dodatkowy rachunek, bo okazuje się, że jeden z zabiegów nie był pokryty w ramach ubezpieczenia. Zdarza się również, że przeprowadzające badania laboratorium nie ma podpisanej umowy z twoim ubezpieczycielem. Ubezpieczenia zdrowotne w Stanach to bardzo skomplikowany i wielowarstwowy temat, podzielę się z wami moją historią z ostrego dyżuru w amerykańskim szpitalu. 

Kiedy w 2015 przeprowadziłam się z mężem do USA, firma w której był zatrudniony pokrywała 100% składki na ubezpieczenie zdrowotne dla naszej dwójki. Naszym obowiązkiem przy każdorazowej wizycie u lekarza było pokrycie dodatkowej opłaty (tzw. copay) między $20 (lekarz rodzinny) do $40 (specjalista). Nasze ubezpieczenie pozwalało nam również na odwiedzanie specjalistów bez skierowania od lekarza pierwszego kontaktu. Pierwszy zgrzyt ze służbą zdrowia miałam w 2019 roku, kiedy musiałam udać się na ostry dyżur do szpitala. Najpierw poszłam do przychodni, do której można udać się przy nagłych chorobach czy wypadkach lub kiedy lekarz pierwszego kontaktu nie może cię od razu przyjąć. Tam po wstępnych badaniach zaczęto podejrzewać, że mam atak wyrostka robaczkowego. Lekarka wystawiła mi skierowanie na ostry dyżur do pobliskiego szpitala. Zasugerowano mi wtedy, żebym do szpitala udała się uberem, bo przyjazd karetki będzie kosztował fortunę. 

Po przyjeździe do szpitala wszystko było jak w amerykańskim serialu o służbie zdrowia. Przemili lekarze i pielęgniarki, przestronne korytarze, na przyjęcie nie czekałam dłużej niż 5 minut. W szpitalu pobrano mi krew, zrobiono USG, podano kroplówkę. Po badaniach okazało się, że na szczęście to nie jest wyrostek, zostałam wypisana do domu lżejsza o $400 opłaty za wizytę na ostrym dyżurze, ze skierowaniem do gastroenterologa, u którego miałam się pojawić w ciągu tygodnia. Następnego dnia zadzwoniłam, żeby umówić się na wizytę i wyznaczono mi wizytę za cztery miesiące. Na nic zdały się moje błagania, czy jest możliwość przyspieszenia, bo byłam w szpitalu, opisałam objawy. Tego już w serialach nie pokazują… Rachunków i opłat też brak.

Po kilku tygodniach od wizyty w szpitalu dostałam rachunek na ponad $200 za badania krwi, które zostały mi tam wykonane. Na początku pomyślałam, że to jakieś oszustwo i zadzwoniłam do mojej ubezpieczalni z pytaniem, czy wiedzą, co to jest za rachunek. Pani na infolinii poinformowała mnie, że tak rachunek jest poprawny, otóż osoba, która wykonała badania mojej krwi nie miała umowy z firmą ubezpieczeniową i muszę pokryć koszt badania z własnej kieszeni. W nagłym przypadku nie mam możliwości sprawdzić, czy moje ubezpieczenie pokrywa daną usługę. W Stanach nigdy nie wiesz, jaki rachunek zostanie ci wystawiony po wizycie, zabiegu czy operacji. Oczywiście można się spierać z ubezpieczalnią i próbować negocjować niższe kwoty. Mnie się to udało raz, kiedy dermatolożka przepisała mi maść, której cena wynosiła ponad $400. Po kontakcie z przychodnią, dermatolożka przestawiła powód, dla którego ten krem jest mi niezbędny i zapłaciłam ułamek tej ceny. Jedna rada dla tych, którzy wybierają się do Stanów na wycieczkę, nie zapomnijcie wykupić ubezpieczenia. Każda wizyta u lekarza, nawet z czymś co nie wydaje się skomplikowane, może zakończyć się wystawieniem rachunku na kilkaset a nawet kilka tysięcy dolarów.


Maroko

Kwestia ubezpieczenia komplikuje dostęp do opieki medycznej również w Maroku. Od kilku lat trwają tu reformy służby zdrowia, jednak wielu Marokańczyków nie pozostawia suchej nitki na systemie, który obecnie funkcjonuje w kraju – relacjonuje Martyna. Zarzuca mu się korupcję, wyłudzanie pieniędzy, a także bardzo niską jakość usług medycznych. 

Zacznijmy jednak od podstaw, by zrozumieć pewne procesy, choć i te będą wydawać się zawiłe. W marokańskim systemie medycznym leczyć możemy się w placówkach publicznych oraz prywatnych. Natomiast by móc korzystać z opieki zdrowotnej, należy być członkiem AMO, czyli podlegać pod obowiązkowy plan ubezpieczeń. Ten dzieli się na kilka sektorów, takich jak firmy prywatne czy instytucje państwowe. 

Co do zasady, pracując w Maroku powinniśmy mieć ubezpieczenie, które opłaca zarówno pracodawca jak i pracownik. W praktyce niewielu zatrudnionych je posiada, a każda choroba czy niedyspozycja do pracy bywa pretekstem do zwolnienia. Jak łatwo można się domyśleć, nie mają go również ludzie biedniejsi, czyli generalnie większa część społeczeństwa. 

Do grupy zwanej średniozamożną oraz ubogą skierowane jest ubezpieczenie RAMED. To stworzony na przestrzeni ostatnich 20 lat system zakładający rozszerzenie dostępu do opieki medycznej na osoby nieuprzywilejowane. Do tego systemu dołączyć mogą wszyscy prowadzący własną działalność, emeryci czy choćby studenci. Za każde z tych typów ubezpieczeń należy płacić roczną lub miesięczną składkę, co kwestionuje zasadność niesienia pomocy najbiedniejszym czy dostęp do publicznego sektora medycznego bez opłat. W końcu z czego płacić za ubezpieczenie, jeśli ledwo można zapłacić za niezbędne środki do życia. 

Skupmy się mimo tego na usługach medycznych. Mając odpowiedni papier, możemy korzystać z systemu opieki, przy czym za prawie każdą poważniejszą operację, zabieg czy testy będzie trzeba płacić osobno. Na podstawie ubezpieczenia dostajemy zniżkę i niektóre z leków są już włączone w ceny zabiegów. Nie posiadając karty medycznej, płacimy pełną należność, niezależnie do jakiego typu kliniki trafiliśmy – prywatnej czy publicznej. 

Tak samo płaci się za pobyt w szpitalu, każda doba ma swoją cenę. Wielu ludzi znając system, woli zapłacić odrobinę więcej i udać się dzięki temu do prywatnych placówek, gdzie łatwiej uzyskają lepszą, bardziej wyspecjalizowaną pomoc.

Jeśli chodzi o leki, to wiele antybiotyków oraz specyfików na poważniejsze dolegliwości jest na receptę. Tę można uzyskać na wizycie u lekarza pierwszego kontaktu lub po pobycie w szpitalu. Z własnego doświadczenia wiem, że istnieje wiele odpowiedników naszych polskich leków, które można dostać bez recepty w aptekach. Natomiast warto nadmienić, że dostęp do niektórych lekarzy, takich jak choćby psychiatra czy psycholog, jest bardzo ograniczony. Niestety choroby psychiczne są w Maroku marginalizowane i pozostają w sferze tabu.


Chiny

Dość absurdalnie wygląda natomiast sytuacja w Chinach, gdzie chorować można, byle nie za bardzo. Leczenie jest tam bardzo tanie i bardzo drogie jednocześnie – tłumaczy Natalia Brede. Cóż to znaczy? Po pierwsze: szpitali jest dużo, a oprócz szpitali są oczywiście jeszcze przychodnie rejonowe, a także dwupokojowe lecznice. Każda z tych placówek pełni inną rolę. Jeśli na przykład mamy kaca i musimy szybko wrócić do normalnego stanu, idziemy do lecznicy, w której za grosze doktor wsadzi nas pod kroplówkę. Dodatkowo może też nam sprzedać lek na biegunkę czy opatrzyć drobną ranę. Jeśli chcemy zostać potraktowani bardziej kompleksowo, udajmy się do przychodni rejonowej. Nie trzeba się tam zapisywać ani być w żadnym systemie, można po prostu przyjść z ulicy, a przyjmie nas zazwyczaj jakiś emerytowany doktor, który w ten sposób dorabia do emerytury. Ci lekarze mają zazwyczaj imponujące doświadczenie, jednak stosunkowo małe możliwości. Mogą nam podać szczepionkę czy antybiotyk, ale nie zrobią wymazu ani USG. Takie miejsca są świetne, kiedy wiemy, co nam jest i mamy pewność, że to nic skomplikowanego. Cena wizyty w takiej przychodni to de facto cena leków, które zostaną nam przepisane i/lub zaaplikowane. 

Jeśli mamy poważniejszy problem zdrowotny lub chcemy zrobić sobie kompleksowe badania, musimy udać się do szpitala. Tak samo jak w lecznicach czy przychodniach, wszystko jest tutaj płatne. Ceny jednak mogą się bardzo, ale to bardzo różnić. Np. wizyta u ginekologa kosztuje zaledwie kilka złotych, które trzeba zapłacić podczas rejestracji. Jednak podczas wizyty lekarz nie zrobi pełnego badania, a tylko przeprowadzi wywiad. Jeśli uzna, że konieczne jest badanie, skieruje nas (oczywiście za nową opłatą) do innej sali – i do innego lekarza. Jeśli uzna, że wie, w czym problem, przepisze lekarstwa na receptę, które należy wykupić w szpitalnej aptece (apteki zewnętrzne nie realizują recept). I tu właśnie pojawiają się różnice w cenie – inną kwotę zapłaci ktoś, komu laryngolog zerknie do gardła i przepisze płukanie gardła solą, a inną ktoś, kto wyląduje u onkologa z koniecznością zrobienia bardzo szczegółowych badań. To samo dotyczy leczenia – inne są ceny aspiryny i chemioterapii, więc… lepiej unikać przewlekłych, trudnych chorób, a zwłaszcza operacji. Plusem jest to, że jeśli ma się pieniądze, wszelkie zabiegi są wykonywane w zasadzie od ręki.

Ciekawostką jest to, że działa tutaj bardzo wiele szpitali oferujących ziołolecznictwo, akupunkturę czy choćby zwykłe bańki. Zdarzają się też szpitale, w którym zwykła medycyna jest wspierana zabiegami medycyny tradycyjnej. Wbrew pozorom nie zawsze ziółka i masaże wychodzą taniej od wizyty w normalnym szpitalu i wykupienia leków w aptece. 

Czy nie ma ubezpieczenia zdrowotnego? Jest. Wszyscy Chińczycy pracujący na etacie, mają „kartę zdrowia” – część pensji (rozliczana na podstawie kwoty brutto) ląduje co miesiąc właśnie tam. Tą kartą można płacić w szpitalach (zarówno medycyny europejskiej, jak i chińskiej) i aptekach, jednak nie ma dzięki niej żadnych zniżek. Oprócz tego są oczywiście dostępne ubezpieczenia prywatne, w tym zdrowotne. Zazwyczaj polegają one na tym, że po zakończeniu np. leczenia szpitalnego można się ubiegać o zwrot części kosztów leczenia. Jednak zanim w ogóle zostaniemy przyjęci do szpitala, czy też zanim zostanie przeprowadzona operacja, musimy najpierw za nią zapłacić. 

Reasumując: w Chinach łatwo, tanio i ze wspaniałą profesjonalną pomocą można się leczyć z chorób drobnych. Jednak jeśli komuś grożą choroby przewlekłe i ciężkie, powinien brać nogi za pas…


Wyspy Owcze

Z zupełnie innym rodzajem niedogodności należy się natomiast liczyć w przypadku Wysp Owczych. Chociaż są one częścią składową Królestwa Danii, mają własny i niezależny system opieki zdrowotnej – zaznacza Kinga Eysturland. Farerski NFZ nazywa się Heilsutrygd i jest finansowany z pieniędzy podatników. Heilsutrygd zarządza jedenastoma Kasami Chorych – Sjúkrakassan, usprawnia i organizuje ich pracę, a także współpracuje z farerskimi szpitalami oraz aptekami.

Każdy rezydent Wysp Owczych posiada ubezpieczenie zdrowotne, bez względu na to czy jest osobą pracującą czy nie, a co za tym idzie – czy odprowadza składki zdrowotne czy też nie. W kraju działają trzy szpitale – w stolicy Tórshavn, w Klaksvíku oraz w miejscowości Tvøroyri na południowej wyspie Suðuroy. Aktualnie trwa centralizacja służby zdrowia i to właśnie stołeczny Landssjúkrahúsið przejmuje na siebie większość usług zdrowotnych. Pozostałe dwa szpitale mają skupiać się na badaniach laboratoryjnych i zabiegach mniejszego kalibru oraz zapewnić wsparcie w nagłych przypadkach. 

Podobnie jak w wielu innych krajach, drogę do lekarzy specjalistów rozpoczyna wizyta u lekarza rodzinnego, który następnie daje skierowanie na kolejny szczebel leczenia. Niestety na tym etapie dochodzi do największej liczby zaniedbań i błędów diagnostycznych, gdyż lekarze rodzinni systematycznie bagatelizują objawy, z którymi przychodzą do nich pacjenci. Często zamiast kontynuować diagnostykę na poziomie specjalistycznym, pacjenci opuszczają gabinet z paczką paracetamolu oraz zaleceniem picia wody, pójścia na spacer i zwiększenia ilości snu. Jeżeli natomiast uda nam się dostać do specjalisty, zazwyczaj leczenie wdrażane jest sprawnie i relatywnie szybko. 

Z racji niewielkiej populacji (53 000) i ograniczeń miejscowych placówek zdrowia, nie wszystkie zabiegi są możliwe do przeprowadzenia na Wyspach Owczych. Farerskie Ministerstwo Zdrowia przygotowało się na taką ewentualność i regularnie odnawia umowy z Narodowymi Funduszami Zdrowia w Danii i Islandii. Pacjenci są wówczas transportowani drogą lotniczą do wybranego kraju i tam poddani zostają zabiegom, a także ewentualnej rekonwalescencji. Póki co brakuje na Wyspach Owczych alternatywy dla publicznej służby zdrowia, gdyż rynek medycznych usług prywatnych w zasadzie nie istnieje.

W przeciwieństwie do Polski na Wyspach Owczych aptek nie spotyka się na każdym rogu, zaś ich skromną liczbę można policzyć na palcach jednej ręki. Apteki mają bezpośrednie połączenie systemowe ze szpitalami, tak więc lekarz wypisując receptę, od razu umieszcza ją bezpośrednio w bazie danych apteki. Niektóre lekarstwa finansowane są przez Kasę Chorych, za inne płaci sam pacjent. W uprzywilejowanej pozycji są dzieci, które do osiemnastego roku życia mogą bezpłatnie korzystać z usług medycznych jak i stomatologicznych.


Swoimi przeżyciami podzieliły się:

Wiola, Ontario, Kanada

Ania Thomas, Stany Zjednoczone

Martyna, Maroko

Natalia Brede, Kunming, Chiny

Kinga Eysturland, Wyspy Owcze

5 2 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
trackback

[…] rozmawiamy o doświadczeniach z opieką medyczną – czy to w Polsce, czy na świecie, dominują “zeznania obciążające”. Niekoniecznie są to […]