Felietonyjakim jestes emigrantem

Są tacy ludzie, którzy marzą o podróżowaniu. Albo mają tak od dziecka, albo nagle coś im się w głowie przełącza i niespodziewanie, nawet dla siebie samych, zaczynają odczuwać głód świata. Samolotem, autobusem, z walizką, z plecakiem, pod namiot, do luksusowych hoteli –- nieważne. Im więcej, tym lepiej. Napędzani są potrzebą nowych doznań, albo po prostu chęcią zebrania wszystkich “flag”, jakby to były pokemony. Zdeterminowani żyć szybko i intensywnie. 

Ja tak nigdy nie miałam.

Właściwie to jestem wręcz trochę leniwa i chociaż uwielbiam poznawać nowe miejsca, rzadko sama wykazuję inicjatywę – raczej czekam na to, aż coś mnie do nich zaniesie. Zwykle to coś to przypadek albo zbieg okoliczności – bo to w sumie dwie różne rzeczy. A było ich w moim życiu tyle, że zupełnie mimochodem, wręcz niechcący, stałam się Polką wędrującą.

Już w dzieciństwie sporo podróżowałam – mój tata często wyjeżdżał za granicę, nawet w najbardziej egzotyczne zakątki świata. Moja dzielna mama, nie bacząc na trudy podróżowania z małym dzieckiem, czasami jadąc do niego, zabierała mnie ze sobą. Tym sposobem w wieku czterech lat na swojej liście podróżniczej miałam już takie perełki jak Reunion czy Mauritius.

Później zaczęła się szkoła i zwiedzanie świata zostało ograniczone do wakacji letnich.

Te między końcem podstawówki, a początkiem gimnazjum spędziłam w RPA, uczęszczając do szkoły podstawowej w Durbanie. Wtedy utyskiwałam, że wyrodni rodzice posłali mnie nie dość że w wakacje do szkoły, to jeszcze latem na półkulę południową.

Teraz bardzo to doceniam, bo tak naprawdę dopiero w Afryce przełamałam opory przed mówieniem po angielsku, przy okazji dobrze poznając rówieśników z przeróżnych kręgów kulturowych. I pierwszy raz leciałam zupełnie sama samolotem, od razu rejsem międzykontynentalnym z przesiadkami. Nie będę się upierać, że ten wyjazd nauczył mnie samodzielności, ale na pewno wiele we mnie zmienił.

Kolejne lata mojego życia przyćmiła szara smuga polskiego szkolnictwa, przy zdrowych zmysłach utrzymywało mnie jedynie postanowienie o wyjeździe z kraju na studia. Mając to na uwadze, po pierwszej klasie liceum przeszłam na program matury międzynarodowej (International Baccalaureate). Początkowo planowałam jechać na studia do Japonii, ale życie zweryfikowało moje plany – postanowiłam, jak większość znajomych z klasy, zdawać na brytyjskie uczelnie.

Rozpoczęłam nomadyczny okres swojego życia.

Przyjęłam ofertę uniwersytetu w Cardiff – stolicy Walii. Mogłam tam studiować dwa kierunki, dlatego do wymarzonej japonistyki dodałam hispanistykę (tak, jest coś takiego i od iberystyki różni się tym, że nie tyka się portugalskiego), a na pierwszym roku jeszcze język włoski, bo czemu nie miałabym się naraz uczyć trzech języków obcych od zera. I to w czwartym języku obcym. Większość programów językowych na brytyjskich uczelniach obejmuje rok spędzony za granicą (w tym wypadku studia licencjackie trwają cztery lata zamiast trzech), mnie na trzecim roku czekał semestr w Chile, gdzie akurat pracował mój tata i pół roku spędzone na uniwersytecie w Japonii. 

Chile miało być łatwe.

Właściwie wszystko miałam tam zorganizowane – mieszkanie (w którym straszyło, ale to już inna historia), pracę, konieczne pozwolenia, nawet życie towarzyskie – to nie był mój pierwszy raz w tym kraju, już wcześniej spędzałam tam wakacje, jeżdżąc na nartach, starając się polubić reggaeton i zajadając się super świeżymi owocami morza. Ja zrobiłam jednak wszystko, żeby sobie ten pobyt utrudnić. Po pierwsze – tuż przed końcem drugiego roku studiów zakochałam się w poznanym jeszcze na pierwszym roku koledze z akademika. Nie ma to jak uciec od miłości życia na drugi koniec świata i to w fazie najgłębszego zakochania. Po drugie, być może po to, żeby o tej miłości za dużo nie myśleć, zdecydowałam się wypełnić sobie czas wolny kursem na prawo jazdy.

Kurs jak kurs, instruktor, godnie broniąc stereotypów o latynoskich mężczyznach, bardziej niż na strofowaniu mnie za jazdę po krawężnikach, skupiał się na prawieniu mi komplementów. Na szczęście miałam praktykę dodatkową w weekendy z tatą, a raz nawet z moją byłą chilijską sympatią. Swoją drogą bardzo w porządku chłopak – ja bym nie oddała kierownicy nowiutkiego samochodu komuś, kto przez całe życie za kółkiem spędził raptem sześć godzin. Prawdziwe problemy zaczęły się, kiedy parę dni przed egzaminem okazało się, że mnie do niego nie dopuszczą, jeśli nie zdam chilijskiej podstawówki… 

Dla odmiany w Japonii kłopoty pojawiły się znacznie szybciej.

Pojechałam tam, wzgardziwszy uprzednio oddalonym od miasta akademikiem, bez zaklepanego mieszkania, jedynie z zarezerwowanym na dziesięć dni hotelem. Dzięki temu wiem już, jak w Japonii szukać mieszkania i z jakimi wiąże się to komplikacjami. Na przykład: nie można wynająć lokum bez karty legalnego obcokrajowca, którą to można wyrobić dopiero będąc zameldowanym. Błędne koło? Może błędne, ale za to ładne, bo japońskie. 

Stawianie czoła wyzwaniom spodobało mi się do tego stopnia, że na studia magisterskie wybrałam program, który umożliwiał spędzenie każdego semestru na innej uczelni. W moim wypadku były to uniwersytety w Bath, Pradze i w Madrycie. W pierwszym z tych miast miałam pecha – zdecydowałam się na te studia tak późno, że załapałam się na najgorszy możliwy akademik (cudem unikając przekrętu mieszkaniowego). Za to z pierwszorzędnym towarzystwem. Moimi współlokatorkami były fantastyczna dziewczyna z Argentyny i dwie urocze Chinki. Oraz jedna BBC (Chinka urodzona w Wielkiej Brytanii – jak mi wyjaśniła konspiracyjnym szeptem jedna z “prawdziwych” Chinek), która nikogo nie lubiła i do nikogo się nie odzywała. Ponieważ nasze pokoje były małe i ponure, dużo czasu spędzałyśmy razem w kuchni, do której często zapraszałyśmy znajomych. Te wspólne posiadówy to chyba moje najprzyjemniejsze wspomnienie z pobytu w Bath.

W Pradze było pod pewnymi względami lepiej – z góry wiedziałam, z kim będę mieszkać (z Polką i z Kolumbijką) i jakimś cudem udało nam się znaleźć fantastyczne mieszkanie u stóp Hradczan, rzut kamieniem od Mostu Karola. Mimo zachwycającego entourage’u był to dla mnie jednak trudny okres, którego nie wspominam zbyt dobrze. Chociaż Pragę, naczelnego świadka mojej psychicznej niedoli, pokochałam dość głęboko.

Po Pradze przyszedł czas na wakacje w Polsce i przyspieszony powrót do formy psychicznej.

Przypomniałam sobie wtedy, jak w tempie ekspresowym musiałam rehabilitować nogę po złamaniu, żeby zdążyć wrócić na uczelnię, nie tracąc roku. W tamto lato było podobnie – trzeba było “pozrastać” się na szybko, żeby móc znowu ruszyć w drogę, tym razem do Madrytu. Na pewno pomógł mi fakt, że mój ukochany przeprowadzał się w tym samym czasie do Nowego Jorku, a na horyzoncie pojawiła się realna szansa na spotkanie po długiej rozłące. I na wspólną przyszłość…

Mimo to do Hiszpanii jechałam z duszą na ramieniu, bojąc się przeraźliwie, że nie jestem gotowa na kolejne miasto, kolejny uniwersytet, kolejne mieszkanie… Tymczasem semestr spędzony w hiszpańskiej stolicy okazał się najlepszym w całej mojej studenckiej karierze. No może nie licząc absurdalnych kłopotów z załatwianiem internetu – naprawdę nie powinno to być aż tak skomplikowane i zajmować tyle czasu! Jednak to właśnie dla uniwersytetu w Madrycie zdecydowałam się pisać pracę magisterską i to do Madrytu wracam przy każdej możliwej okazji. 

Niestety już wtedy w Hiszpanii było o pracę ciężko. Dlatego, wbrew wszelkiej logice, po studiach wróciłam do Polski i zasiedziałam się tam dużo dłużej, niż bym kiedykolwiek planowała – aż siedem lat. W tym czasie pracowałam w czterech różnych miejscach i wykorzystywałam każdy dzień urlopu na spotkania z chłopakiem – w różnych krajach i strefach czasowych. Podczas dwóch z tych spotkań, konkretnie w Nowym Jorku i w Danii, wzięliśmy śluby, a ja po około dwóch latach oczekiwań dostałam zieloną kartę – naszą przepustkę do wspólnego życia.

Staramy się budować je w Nowym Jorku, w mieście, o którym żadne z nas nigdy nie marzyło, ale w którym obydwoje się odnaleźliśmy. Nie oszukujmy się jednak, jestem Polką wędrującą i jestem więcej niż pewna, że jeszcze nie raz zmienimy kraj zamieszkania. 

Maja Klemp

www.milosna-globalizacja.pl

5 5 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze