Polka tu mieszka

Polka tu mieszka. Czyli gdzie?

Od dawna chciałam zabrać się do napisania ciekawego tekstu na ten temat i dołączyć do grona dziewczyn, które tak wspaniale opisują miejsca swojego stałego zamieszkania lub długotrwałego pobytu. A mi nic ciekawego, na chwilę obecną, nie przychodzi do głowy. Jestem zrozpaczona i lekko zagubiona. Moje emocje wahają się pomiędzy rozczarowaniem, złością, zdziwieniem i samotnością. Dlaczego tak ciężko jest mi napisać parę słów na temat mojego obecnego „domu”?

Dlaczego mam taki mętlik w głowie?

Dlaczego moje serce walczy ciągle z umysłem i nie pozwala mi rozkoszować się jednym miejscem – tym aktualnym, tym, gdzie twardo stąpam po ziemi, tym, gdzie uwiłam sobie małe gniazdko przez ostatnich kilka miesięcy, tym, gdzie sąsiad rozpoznaje mnie już na ulicy, z daleka obdarowując szczerym uśmiechem. Tym, gdzie ryż zastąpił chleb, mango wyparło jabłko, kaczka kurczaka, a spokój, cisza i prywatność okazały się jednymi z najważniejszych, bo tak rzadko doświadczanych tutaj, codziennych wartości?

Chiny, bo o nich tutaj mowa, nie są moim domem.

Jestem tutaj zbyt krótko (trochę ponad rok), by mieć jakkolwiek szeroko rozumianą wiedzę na temat tak zróżnicowanego pod wieloma względami kraju. Owszem, mam tutaj swoją rutynę, którą lubię i doceniam – chodzę do pracy, w której codziennie jestem obdarowywana uśmiechami i przytulaskami pięknych, skośnookich dzieci chłonących angielski jak gąbka wodę i gdzie na śniadanie serwują mi przepiórcze jajka w sosie sojowym i ryżowy makaron z kurzą łapką ociekającą pikantnym chili;

Zwiedzam miasto, którego każda ulica wygląda jak poprzednia, a każdy wieżowiec przypomina kolejny, jak to na komunistyczną architekturę przystało;

Nawiązuję nowe znajomości – do tej pory aż trzy, bo bariera językowa jednak jest ogromna i trzeba mieć ogromnego farta, żeby trafić na kogoś, kto operuje komunikatywnym angielskim; odkrywam kulturowe ciekawostki; serwuję sobie weekendowe wycieczki do odległych o kilkaset kilometrów miast – ale nie czuję się jeszcze “u siebie”. I są duże szanse, że się tak nigdy nie poczuję, bo wiem że moja przygoda z Państwem Środka zakończy się za nieco ponad rok.

Czy warto w takim razie zadomowić się tutaj na dobre, popłynąć z prądem życia w obcym kraju?

Czy warto inwestować emocje w przyzwyczajenia, które za kilkanaście miesięcy będą już tylko mglistym wspomnieniem? Czy warto szukać trwałych przyjaźni, przyzwyczajać się do jednego sklepu i pana ekspedienta z papieroskiem w ustach pochłaniającego telenowele na miniaturowym telewizorku, gdzie co tydzień robi się zakupy? Czy warto uczyć się języka, żeby zrozumieć menu w restauracji, gdzie kelner nie zna ani jednego słowa w języku angielskim, ale za to ma najszczersze chęci pomocy i doradzenia, które danie jest najsmaczniejsze? Czy ważne jest to, czy kupię lokalne baozi u Pani Liu na ulicy X, czy u Pana Mao na ulicy Y, którzy z pewnością są spokrewnieni w jakiejś linii i pieniądze z obu biznesów idą do jednego konta w banku?

Przez długi czas, dokładnie przez 12 lat, moim domem była Irlandia.

Piękna, zielona wyspa, która na zawsze pozostanie w moim sercu jako “to miejsce” – jedyne, które ukształtowało mnie jako dorosłego człowieka. Bardzo chciałam, żeby Dublin i moje życie tam stały się głównymi bohaterami tego artykułu. Bardzo chciałam podzielić się tym, jak dużo przyjemności sprawiał mi poranny jogging w Phoenix Parku pełnym dzikich jeleni i rudo-szarych wiewiórek; jaką radością napawał mnie spacer wzdłuż rzeki Liffey, który kończył się lampką wina w kafejce kina IFI, pełnego ekscentrycznych i przyjaźnie nastawionych do życia ludzi – tych młodych i starszych, którzy mieli jeden cel – dobrze   się zabawić, konstruktywnie spędzić czas i najeść się do syta tłuściutkich fish and chips, ociekających octem jabłkowym.

Bardzo chciałam oddać tutaj atmosferę irlandzkiej muzyki i tańca, opisać codzienny deszcz, który wkurzał niemiłosiernie, ale nadawał miastu mistycyzmu i uroku.

Chciałam też wyżalić się, ile to razy zmieniałam pracę, bo ambicje przerastały możliwości, jak bardzo frustrowała mnie nieznajomość języka, jak to wiele razy szokował mnie widok młodych, podpitych i często agresywnych knackersów w żółto- niebieskim doubledecker bus powoli sunącym w kilometrowym korku z centrum miasta do dzielnicy Blanchardstown. Naprawdę bardzo chciałam, ale ja już tam nie mieszkam. I choć serce ciągle mości się w wygodnych kapciach Zielonej Wyspy, to rozum już dawno oddał klucze irlandzkiemu landlordowi i powiedział Slan.

Polka tu mieszka. Polka wszędzie mieszka.

W Chinach, w Irlandii, w Portugalii, w Wietnamie i w Polsce, choć tutaj coraz rzadziej, przelotnie, bo coś ją uwiera, odpycha, napawa niewyjaśnioną grozą. Polka mieszka tam, gdzie jej dobrze. Polka mieszka tutaj. Tutaj jest mi dobrze.

Kasia Sosińska

4 2 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze