Plan
Wszystko mieliśmy już zaplanowane. Najpierw miały jechać dziewczyny, a potem nasz mężczyzna. Lot do Polski był zarezerwowany, transport na lotnisko zapewniony, no i wszyscy byliśmy zaszczepieni. Także nastał błogi spokój… przed burzą.
Plan był taki, że Marek po odwiezieniu nas na lotnisko w Barcelonie pojedzie z psem do Wielkiej Brytanii, a my miałyśmy dolecieć tam z Polski i już razem wrócić samochodem do Andory.
W międzyczasie Starsze Dziecko zdało egzamin na prawo jazdy na skuter i w nagrodę miało lecieć do koleżanki na Majorkę i stamtąd dotrzeć do Polski. Lekka korekta planów nie była nam straszna. Wydawało się, że na wszystko mamy czas, który miał błogo płynąć na pracy, pakowaniu i towarzyskim udzielaniu się.
Zmiany
Tymczasem z dnia na dzień dowiedzieliśmy się, że Wielka Brytania szykowała się do wpisania Andory na czerwoną listę i że miało to się stać już za dwa dni. Podróżni przybywający po północy mieli być odsyłani na przymusową dwutygodniową kwarantannę do wyznaczonych hoteli.
I tak padł na nas i na nasze plany blady strach. Wczesnym świtem zabrałam psa do weterynarza na oględziny, szczepienia, odrobaczanie i po certyfikat dobrego psiego zdrowia potrzebny do wjazdu do Wielkiej Brytanii. Chyba psu udzielił się stres, bo normalnie łagodny jak owieczka nie miał zamiaru współpracować i został zapakowany w kaganiec, a zaraz potem w kolejny. Na szczęście psie testy zdał i glejt otrzymał.
W mgnienia oka zakończyliśmy „niecierpiące zwłoki projekty”, na które przecież mieliśmy jeszcze tydzień czasu, a Marek z psem niezwłocznie ruszyli w drogę, docierając do Zjednoczonego Królestwa o 23:00 z minutami. Do hotelu na kwarantannę nie musieli jechać, ale wylądowali na dwutygodniowej kwarantannie domowej. (Za tydzień została ona zniesiona dla zaszczepionych, ale on dalej tkwił na domowej kwarantannie).
W ostatniej chwili
Tymczasem w Andorze Starsze Dziecko szykowało się na Majorkę. Paszport covidowy był, test też. Problem był natury logistycznej. W czasie pandemii zlikwidowano 90% połączeń autobusowych na lotniska. Pozostawiono tylko dwa: o 5 rano i o 13:00. Lot na Majorkę był o 16:00, więc dziecię musiało złapać wczesny autobus! Na stronie przewoźnika kupiłam szybko bilet, więc musiałam ją tylko dowieźć na ten autobus. Tyle że przez te wszystkie nagłe wyjazdy i zmiany planów zaspałam. Obudziłam się o 4:35 rano i nie wiem jak, ale w piżamie i kapciach dowiozłam ją na tę 5:00 na autobus. Miałam też lekką satysfakcję, bo po mnie ktoś jeszcze z piskiem opon przyjechał ciut spóźniony. O też się zaspało – uśmiechnęłam się do siebie.
Do Polski
Kolejnym puzzlem w rodzinnej wakacyjno-wyjazdowej układance była moja wyprawa z Młodszą Latoroślą do Polski. Nasz lot był o 21:20. Bilet na autobus na lotnisko kupiłam na tę „późniejszą” godzinę, czyli na 13:00. No trudno, pomyślałam, dobrze chociaż że wciąż SĄ te połączenia (bo swego czasu były zawieszone). Pomyślałam też optymistycznie, że jakoś nam ten czas (pięć godzin!) zleci, poszwendamy się po sklepikach i barach lotniskowych.
Następną niespodzianką była informacja, że w związku z obostrzeniami covidowymi kartę pokładową należy odebrać osobiście na dwie godziny przed odlotem z okienka przewoźnika… Wyszło mi, że trzy godziny posiedzę w hali odlotów, czekając na bilet a kolejne dwie już przy bramce do samolotu. W międzyczasie wypełniłam kartę lokalizacyjna potrzebną na wjazd do Polski i poszłam pochodzić po puściutkim lotnisku (pozostawając w części przylotów).
Pustka
Teren przed lotniskiem i parkingi „na dłuższe postoje” ziały pustkami. Wejście na lotnisko jedynie dla posiadaczy biletów. Burger King jako jedyna „restauracja” był otwarty. Reszta ofoliowana i pozamykana.
Po odebraniu biletów i przejściu przez bramki ukazała mi się pusta płyta lotniska. Garstka podróżujących, trzy sklepy wolnocłowe i jedna otwarta jadłodajnia. Załadunek do samolotu odbył się bardzo sprawnie, pomimo że obłożenie było kompletne. Kołowaliśmy dość długo przez niemalże puste lotnisko. Widoki przywodziły mi na myśl filmy katastroficzne bądź te o epidemiach (sic!). Barcelona to wielkie i dynamiczne lotnisko, więc szok był tym większy.
Wylądowaliśmy w Gdańsku przed czasem. Szybko upchnęli nas jak sardynki do autobusu do terminalu (i jak tu zachować półtora metra odstępu?). Tam z kolei wtłoczono nas w kolejkę pomiędzy taśmami, która przypominała mi te w Disneylandzie. Potem mundurowi jednym okiem zetknęli na nasze paszporty covidowe i byłyśmy wolne.
Starsza córka doleciała (z dodatkowym pakietem dokumentów i testów) z Majorki przez Düsseldorf bez problemu. Z tranzytu przez Wielka Brytanię zrezygnowaliśmy. Nikt nie miał tyle odwagi, żeby jednak kupować bilety, nie wiedząc, czy nas wpuszcza i czy nas wyślą na kwarantannę.
Alica z Moja Andora
[…] pociągi, stacje i przystanki, ale w Kanadzie nie ma wielu możliwości podróżowania tym środkiem transportu. Wyruszając poza strefę miejską, należy najpierw dokładnie […]