Felietony

Pojechałam kiedyś odwiedzić wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych. Miałam całkiem dobry powód, bo wyprowadziła się tam i zakotwiczyła na dobre moja najlepsza przyjaciółka/przyszywana siostra. Anka – bo tak ma na imię – zawodowo zajmowała się organizowaniem wycieczek na szeroką skalę. Miała do tego wyjątkowy dryg i zmienila moje wakacje, dosłownie, w podróż życia. W niecałe trzy tygodnie zobaczyłam Massachusetts, Connecticut, Nowy York, Florydę i Bahamy, wyciskając z każdej sekundy tego wyjazdu dokładnie tyle, ile miała do zaoferowania.

W moim, wtedy bardzo młodym żyćku, takie wojaże to był niemały przełom. O, a jaka ja się po powrocie czułam światowa i bywała! Miałam mocne opinie na nowe tematy; opowiadałam, jak to na Florydzie wilgotność nie daje żyć, a ludzie są głupi; Bahamy to nic tylko boskie widoczki, dobre drinki i panie z tipsami. A, i obowiązuje ruch lewostronny, ale samochody mają przystosowane do prawostronnego – idioci. Connecticut to dziura, Nowa Anglia strasznie droga, a Nowy Jork? Och, w Nowym Jorku za żadne skarby nie chciałabym żyć!

Tyle wyrzekania i krytyki, że gdyby to zmaterializować, to na pewno miałabym w walizce niezły nadbagaż. Jakoś jednak po powrocie do tej jedynej, idealnej Polski od razu zaczęłam planować kolejną wizytę – nie taki jednak ten diabeł może straszny?


Raz po raz w rozmowach wrzucałam angielskie zwroty, bo wiadomo – po trzech tygodniach mogą się już człowiekowi języki pomieszać. Nosiłam dumnie swoje amerykańskie ubrania i oglądając “CSI Kryminalne Zagadki”, czułam, że wiem o wiele więcej niż cała reszta – w końcu tam byłam.

Śmieszki, śmieszkami, ale Nowy Jork rzeczywiście mi się nie podobał i, w przeciwieństwie do reszty miejsc, nie bardzo umiałam nawet powiedzieć dlaczego.

Pamiętam, kiedy opuszczając to miasto, wsiadałam do powrotnego greyhounda i myślałam sobie, że super, że odhaczyłam, bo na pewno już nigdy tam nie wrócę. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że kiedyś zamieszkam na Manhattanie, to gromko bym się obśmiała. A jednak tak się stało, ale do tego dojdziemy – jak to mówią w Hameryce: baby steps (małymi kroczkami).

Moje coroczne wyjazdy do USA stały się niepisaną tradycją. Pracowałam coraz więcej i właściwie nie miałam żadnego wolnego czasu, żeby wydawać pieniądze – skrupulatnie je więc oszczędzałam, żeby te trzy tygodnie letniego wolnego za oceanem, spędzić na bogato.

Do dziś mam w głowie dokładny obraz chwili, kiedy pierwszy raz wjechałam do Los Angeles i powitały mnie strzeliste palmy na tle niebieskiego nieba. Miałyśmy po dwadzieścia kilka lat, sunęłyśmy highwayem w Fordzie Mustangu cabrio – the must (obowiązkowego) dla każdego turysty w Stanach. Słońce zachodziło na różowo, a letni wiatr i margarity szumiały nam w głowach. Jak w takim układzie nie być szczęśliwym?


Zdążyłam już wtedy zaliczyć kilka pięknych miejsc, ale w tym zakochałam się jakoś inaczej – tak głębiej. Jak wtedy, gdy poznaje się kogoś, kto może nie do końca fizycznie jest ideałem; ma różne wady, całkiem wyraźne, ale mimo wszystko nie da się tej osoby nie kochać, nie da się nie chcieć spędzić u jej boku reszty życia – takim właśnie uczuciem zapałałam do Kalifornii.

Można zapomnieć szczegóły zdarzeń, ale emocje im towarzyszące zostają w nas na zawsze. I coś chyba w tym jest, bo mimo upływu lat, gdy zamykam oczy i wracam do tamtych dni, to serce mi pęka od przesytu tego emocjonalnego piękna, ach ta Ameryka! Ale jest i Polska, gdzie przez całą resztę roku towarzyszące mi nastroje klasyfikowałam jako raczej ponure, kiedy to chmury na niebie zasłaniały też moją duszę.

Frustracja i bezradność stawały się coraz bliższe, bo jakoś nie mogłam się zmieścić w przygotowane dla mnie ramy. Byłam jak sześcienny klocek, który na siłę próbował przejść przez otwór przygotowany dla kuli. Nie pasowałam. I nie wiem czy naprawdę, czy może taką miałam projekcję, ale co się liczy, to przecież te emocje – ich nie dało się z niczym pomylić, a „niemiłe” to jedyne słowo, jakie przychodzi mi tu do głowy. W Kalifornii było inaczej, w tym liberalnym stanie każdy się mieści just fine (akurat) takim, jaki jest.

Kiedy wysiadałam z samolotu w Warszawie, od razu rzucały mi się w oczy zgorzkniałe twarze tłumu, ale nie rodziny i przyjaciół – oni zawsze świecili jasno i mocno, jak kalifornijskie słońce. I tak po kroku wracałam do życiowej rutyny, z małą depresją przez pierwsze tygodnie. Później już żyłam sobie w warszawskim rytmie, ale zawsze odrobinę nie do taktu. 


Większość roku czekałam na ten jego mały skrawek, kiedy wyjadę w te moje ulubione miejsca i wydam tam wszystkie oszczędności. I nigdy nie było mi szkoda pieniędzy – wierzę, że ich prawdziwa wartość wyraża się w tym, w co zostaną obrócone. Dla jednych to samochody, dla innych torebki od Prady. Ja sama, choć dobrą furą czy fajną kopertówką nie pogardzę, najwyżej cenię eksplorację świata i dobre towarzystwo – są dla mnie warte więcej, niż wszystkie skarby świata.

Kilka dni przed dwudziestymi ósmymi urodzinami w mojej głowie zrodziła się decyzja o wyprowadzce. Złożyło się na nią kilka czynników: złamane serce, zmęczenie materiału i żądza przygód. Wiedziałam, że będzie to Kalifornia, że muszę dać sobie czas na odłożenie wystarczającej ilości kapitału i na zawieszenie życia, które przez lata zbudowałam w Polsce – celowałam w sześć miesięcy.



Jaki miałam na to wszystko plan? Będę szczera: nie miałam żadnego. Chciałam jeszcze z Polski wynająć jakiś pokój, a całą resztę ogarnąć, jak już będę na miejscu. Wiedziałam, że sobie poradzę, bo taka już byłam – jak karaluch; dajcie mi wodę, a wszędzie się zmieszczę i wszystko przetrwam.

Ciągle się jeszcze nie zdecydowałam, czy wierzę w przeznaczenie i inne quasi magie, ale gdybym uznała, że tak, to na pewno można tu dostrzec siłę jakiejś metafizycznej ręki. Otóż kilka dni po zwerbalizowaniu swojego postanowienia o wyprowadzce, szukając luźnej randki, znalazłam znacznie więcej.

Nie chciałam i nie planowałam się zakochiwać, ale wszyscy wiemy, jak jest – człowiek myśli, że ma plan, a życie śmieje mu się w twarz. Wpadłam w sidła i nie było odwrotu.

A jaki jest tu zwrot akcji? Otóż obiekt mojego kiełkującego uczucia okazał się być Polakiem mieszkającym – o zgrozo – w Nowym Jorku! Byliśmy młodzi, ale nie całkiem głupi, dlatego najpierw postanowiliśmy spróbować związku na odległość.

Cały czas żyłam tak, jakbym za pół roku miała wynosić się z Polski. Szło mi dobrze, oszczędzałam tylko trochę mniej, bo ciągłe loty Okęcie-JFK niestety nie były darmowe. Mój American boy i spędzony z nim czas jednak były tego warte. Odkryłam też nowe odsłony tego hejtowanego przeze mnie miasta i całkiem je polubiłam.

Zachodnie wybrzeże i jego magia dalej były na celowniku, ale po pół roku międzykontynentalnej historii miłosnej zdecydowaliśmy się ciągnąć ją już razem,. Wiem – brzeg nie tego oceanu, ale przynajmniej kontynent już ten, i o krok bliżej do celu.

Życie przynosi nam różne prezenty. Możemy otwierać i narzekać, że nie tego chcieliśmy i walić w złości pięściami o ziemię jak rozkapryszone dzieci, albo doceniać, że cokolwiek było nam dane i korzystać z tego najlepiej, jak umiemy.
Nowy Jork to nie był mój typ w gonitwie, ale wycisnęłam z niego, co umiałam, zwiedzając muzea, chodząc na Broadway, uczęszczając na zajęcia z jogi i brazylijskiego jiu-jitsu u najlepszych nauczycieli świata. 



Jadłam świetne żarcie i żyłam w tym mieście, o którym może nie wszyscy śnią, ale wszyscy słyszeli. I made it there (udało mi się tam), więc według pana Sinatry, I could make it anywhere (może udać mi się wszędzie). I wiecie co? Rok minął, spakowaliśmy się i wróciliśmy do Polski. Nie na stałe, a na miły przystanek, pozałatwiać sprawy wizowe. Czasem romantyzuję dom i myślę, by wracać, ale po czterech miesiącach w ojczyźnie dogoniły mnie jej demony i przypomniało mi się dlaczego wyjechałam.

Anka powiedziała mi, że jest w Kalifornii takie miasto, które spodobałoby mi się nawet bardziej niż Los Angeles. Anka wie, co mówi, więc jej posłuchałam.
Wodząc palcem po mapie, znaleźliśmy dzielnicę blisko plaży, która wydała nam się fajna. Wynajęliśmy mieszkanie na trzy miesiące i za dwa tygodnie już byliśmy w San Diego.

Inaczej jest polecieć gdzieś na urlop, a inaczej jest w tym miejscu żyć. Ale nie w San Diego – tu codzienność jest tak dobra, że człowiek nie potrzebuje od niej wakacji. Prawdą jest natomiast, że podczas niedługiego pobytu, widzi się ułamek spektrum; z czasem zaślepienie słońcem zelżało i zobaczyliśmy skale bezdomności, gigantyczne podatki, które przewrotnie nazywają tu sunshine tax (podatek od słońca), ceny paliwa i naprawdę ohydny chleb.

Nie ma jednak miejsca idealnego. Wiem, bo zdążyłam pożyć tu i tam, między innymi na Barbadosie – prawdziwym raju na ziemi.

Minęło jednak siedem lat, a ja znów jestem tu – na zachodnim brzegu, gdzie trawa może i bywa pożółkła od słońca, ale nie chciałabym zamienić jej na żadną zieleńszą. I jeśli podatek od słońca ma być ceną za to, że codziennie budzę się w świecie, na którego trzy tygodnie kiedyś harowałam w mroku przez cały rok – then let it be (niech tak będzie).

Kiedy wysiadam z samolotu w San Diego, od razu rzucają mi się w oczy uśmiechnięte twarze tłumu i choć to miłe, to jednak widzę powierzchowność – nie świecą tak jasno i mocno jak słońce, którego ciepła mogę doświadczyć tylko w Polsce: rodziny i przyjaciół. I kto wie, może jeszcze tam wrócę? 



Mówią, że życie to sztuka wyboru i nie da się mieć wszystkiego.

Nie chcę być arogancka, ale wydaje mi się, że jednak da się – po prostu nie naraz.

Klaudia Komorowski


5 6 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze