Zabieram córeczkę na trzymiesięczne wakacje do Polski.
Całe szczęście mam dokąd – ukochani „babciowie” (Bo niby dlaczego „dziadkowie”? Moje dziecko tworzy bardzo logiczne nowe polskie sformułowania!), pies, koty, ogród i „cała wieś”, która mi wychowa dziecko. Przygotowania do wyjazdu zaczęły się tak naprawdę już podczas naszych poprzednich wakacji. Skrzętnie notowałam, komu się co spodobało, komu co smakowało, kto się czym zachwycił. Jedna przyjaciółka kocha herbatę jaśminową, druga czarną, a trzecia pija tylko pu-erh. Koleżanka tęskni za gorącym kociołkiem, a druga narzekała, że w Polsce nie ma prawdziwie ostrych płatków chilli. Trzecia rozpływa się nad bajskim rękodziełem – czyli batikami tworzonymi przez yunnański lud Bai, a koledze zamarzył się słownik.
Miesiąc przed wylotem zaczynam wielkie zakupy. Na targu herbacianym spędzam cały dzień. Wracam objuczona dziesięcioma kilogramami herbaty, ale obliczam, że to nie wystarczy. Muszę tu wrócić po kolejne. Kolejne pół dnia spędzam na targowisku, próbując znaleźć łatwe do przewiezienia i legalne przysmaki. Potem jeszcze Targ Ptaków i Kwiatów, czyli targ oferujący mydło i powidło, między innymi rękodzieło i ciuchy w chińskim stylu. Biżuteria. Drobiazgi. Ozdoby do włosów. Przyjaciółka wychodzi za mąż, trzeba znaleźć coś wyjątkowego! Kupuję hurtem i staram się nie sprawdzać, ile zostało na koncie. Przecież muszę coś przywieźć KAŻDEMU. Zamiast narzekać na koszty, cieszę się tym, że tak wiele osób na nas czeka. Że te drobinki czasu i uwagi, które jesteśmy sobie w stanie zaoferować przez Internet, nadal są nośnikiem ciepłych uczuć. Że mogę wrócić nie tylko do domu rodzinnego, ale i do wielu, wielu ludzi, dla których jestem ważna. Fantastyczna zbieranina! Przyjaciele z chóru, przypominający, że kiedy wreszcie znajdę chwilę, powinnam wrócić do śpiewania. ArcyPrzebrzydłaExWspółlokatorka (tak siebie nawzajem tytułujemy w listach) – żywy dowód na to, że dobrze się ze mną mieszkało, skoro wytrzymała z niżej podpisaną w pokoju ładnych parę lat i do dziś się przyjaźnimy. Koleżanki z jednych studiów, z drugich studiów. Dawne koleżanki korespondencyjne, z czasów, gdy jeszcze się dyrdało na pocztę raz czy dwa razy w tygodniu. Kolega z podstawówki. Mama byłego szefa. Fani mojego blogu, którzy dziwnym trafem po jakimś czasie przerodzili się w serdecznych znajomych. I jeszcze ten, i jeszcze ta…
Sześciogodzinna różnica czasu jest sporym utrudnieniem. To, że u mnie nie działa Skype czy Whatsapp – jeszcze większym. Ale tak naprawdę wszystko jest do przeskoczenia – jeśli tylko chcą tego obie strony. Wtedy znajdzie się tę chwilę, by napisać życzenia świąteczne, by przysłać co jakiś czas zdjęcie czy mejla, by nadal tęsknić, lubić, czekać.
Każdej wiosny przygotowuję się do powrotu, szykując podarki. Nie dlatego, że tak wypada. Dlatego, że kiedy myślę o tych starych, sprawdzonych znajomościach i przyjaźniach, gula wzruszenia rośnie w gardle. Tak, tak – tutaj też mam znajomych i przyjaciół, ale – to nie to samo. Ci ludzie pamiętają mnie z czasów, o których ja sama już prawie zapomniałam. Kiedy się wreszcie spotykamy, zaśmiewamy się do rozpuku i ronimy łezki „ach, jak to dawniej bywało!…”. O tym właśnie myślę, pakując kolejne kilogramy herbaty czy drobnej biżuterii. Nie mogę być przy przyjaciołach w ważnych dla nich momentach – nie ma mnie na ślubach, chrzcinach ani nawet nie można do mnie zadzwonić, gdy się któraś pokłóci z mężem, bo nie ta strefa czasowa i ja już dawno śpię. Niechże więc chociaż te maleńkie podarunki będą dowodami pamięci. Problem pojawia się dopiero wtedy, gdy do walizki, która ma pomieścić rzeczy na kwartalne wakacje w Polsce, próbuję dopakować choćby jedną parę majtek na zmianę…