W końcu przyszła piękna, arktyczna jesień, pełna wzorów na niebie i intensywnych zachodów i wschodów słońca. Przed przeprowadzką na północ Norwegii nigdy wcześniej nie lubiłam jesieni. To przez tęsknotę za wakacjami i ciemne, deszczowo nostalgiczne nadchodzące miesiące. Dziś jestem dorosła i mieszkam w najpiękniejszym zakątku świata, dopiero tu nauczyłam się celebrować jesień. Białe noce odeszły w niepamięć, a ja nie mogę się doczekać długich, spokojnych wieczorów pod kocem, przy świecach z wełnianą robótką w rękach.
Tu, na norweskim arktycznym archipelagu Lofoty, dużo dzieje się w pogodzie, jest równie intensywna jak kolory gór, morza i nieba. Właśnie minęła równonoc jesienna, a z nią pierwszy porządny sztorm. Lofoty z każdej strony otoczone są morzem. Poprzecinane fiordami strzeliste szczyty górskie dają pole do popisu wiatrom. Właśnie podczas tego sztormu, który porwał nam przycumowaną na amen trampolinę znowu zaczęło mi dudnić w głowie, „Powrót. Powrót, powrót…”
Myśli o powrocie do Polski są dla mnie jak przeziębienie powracające przy osłabieniu organizmu. Czasem nawet najmniejsze przeciwności i emigracyjne rozterki sprawiają, że kieruję się w myślach ku furtce, która dziś jest zamknięta, ale której zamek na pewno odpuści, jeśli się mocno zaprę.
Sztorm ucichł, a my żyjemy dalej naszym emigracyjnym życiem. Czasem mam wrażenie, że dla wielu osób emigracja to przystanek, na którym czekają na autobus zwany życiem. Na emigracji jest praca i pieniądze, ale myśli uciekają w zupełnie innym kierunku. Chociaż czas nie istnieje, to zdecydowanie mija i łapie wielu w pułapkę podejmowanych decyzji. Ile lat można siedzieć na tym przystanku? Kiedy można zacząć go remontować, zwiedzać, zdejmować pajęczyny i zapraszać gości?
Więc nie, to nasze życie w Norwegii nie jest emigracyjnym życiem, to nasze prawdziwe życie tu i teraz, czasem intensywne, a czasem flegmatyczne, ale takie, jakie chcemy.
Kiedyś kolega powiedział mi, że jeśli woda w jeziorze długo stoi bez ruchu, robi się mętna i zaczyna się psuć. Dobrze jest ją czasem zamieszać i wzburzyć, a im większy zamęt, tym stanie się czystsza i zdrowsza. Tak też zrobiliśmy. Po dwunastu latach w Trondheim przeprowadziliśmy się na północ Norwegii, za koło podbiegunowe, na Lofoty. Zamieszkaliśmy konkretnie na odludziu. Czternaście lat na emigracji to kawał czasu, ogromne doświadczenie, mnóstwo poznanych osób i przygód i wiele odwiedzonych miejsc. Trzy lata siedzieliśmy na tym przystanku, aż do pojawienia się dzieci. Dziś w piątkę toczymy własne i świadome życie. I nieważne gdzie mieszkamy, bo wiemy jak chcemy żyć i z kim chcemy to życie dzielić.
Na północy Norwegii żyje się trochę inaczej niż na południu, na wyspach jest jeszcze kameralniej. Nasza codzienność krąży wokół szkoły, przedszkola i pracy. Potem są zajęcia pozalekcyjne, no i weekendy w dziczy. Na Lofotach są dwie pływalnie, dwa mikroskopijne centra handlowe, dwa średniej wielkości miasteczka i kilkadziesiąt wiosek. Nie ma teatru, filharmonii, nowoczesnego muzeum, wielopiętrowych galerii handlowych z kilkoma salami kinowymi. Nie znajdziesz tu McDonald’s, Burger Kinga ani nawet Egona (to popularna norweska pizzeria, która jest na każdym rogu w „wielkim” mieście). Jest za to tysiąc jeden szlaków górskich, jeziora wypełnione pstrągami górskimi, fiordy pełne ryb, ścieżki dla dzieci i leśne place zabaw. Jest też mnóstwo małych, czerwonych domków, białych piaszczystych plaż z lazurową wodą i widoków zapadających głęboko w pamięć.
Jest też spokój i poczucie bezpieczeństwa. Większość ludzi zna się od przedszkola, a o nowoprzybyłych informują lokalne gazety. Wszyscy się szanują, zagadują w kolejce lub na spacerze, bo wiedzą, że wkrótce będzie zima i będą sztormy, a te mogą być srogie i nigdy nie wiadomo, czy akurat my nie będziemy potrzebować pomocy. Życie w małej społeczności ma swoje plusy i minusy, zależy jak się do nich nastawisz i co sam od siebie dasz.
Jesteśmy aktywnym typem rodziny, więc gdy tylko możemy, łazimy gdzie się da. Zdobywamy szczyty lub tylko połowę trasy, często jemy ogniskowe obiady, które sami łowimy, ale nade wszystko lubimy spać w namiocie. Norwegia daje nam swobodę robienia tego, co uwielbiamy, co daje nam ogromną radość, w czym naprawdę czujemy się sobą i bez czego nie potrafimy już żyć. Tu nie jesteśmy eko frikami, bo myjemy się mydłem i szamponem w kostce, zwracamy uwagę na opakowania i staramy się generować jak najmniej śmieci. Nie jesteśmy też szalonymi survivalowcami, których domem jest las, którzy rzadko zaglądają pod prysznic i nie wiedzą co to płyn do płukania. Wiele osób żyje tak jak my, jesteśmy więc normalną rodziną, która stara się żyć w przyjaźni z naturą, a ta tutaj jest naprawdę potężna.
Ale wiem, że przyjdzie kolejny sztorm i być może znowu zacznie mi dudnić w głowie.
Dlatego lubię się zastanawiać i rozmawiać o tym, jak teraz wygląda Polska i jakby to było, gdybyśmy z całym naszym czamadanem postanowili wrócić. To, że przez czternaście lat Polska wykonała skok milowy w rozwoju widzę, gdy odwiedzam rodziców i rodzeństwo. W naszym domu dużo czytamy o tym, jak zmienia się społeczeństwo, polityka, edukacja, rozmawiamy z rodziną i znajomymi w Polsce na każdy temat. Wiemy, że nigdy nie wrócimy do Polski sprzed czternastu lat, jej już nie ma i tamtych nas już nie ma, są za to wspomnienia i uczucia.
Zastanawiam się czasami, słysząc rozmowy rodaków za granicą, skąd oni mają taki lub inny pogląd na rzeczywistość w Polsce? Jeśli ich opinia kształtuje się głównie dzięki rozmowom z ludźmi tam mieszkającymi, czy bazuje zatem na faktach? Często punkt widzenia zależy od punktu siedzenia osób, z którymi mamy kontakt, a ten nie zawsze musi być obiektywny.
Powrót do Polski po wielu latach na emigracji to na pewno ciężka i odważna decyzja. Nie każdy musi ją podejmować, bo nie każdy musi chcieć się nad tym nawet zastanawiać. Dla niektórych jest to już zbyt trudne, a dla innych nic nie stoi na przeszkodzie.
Która z nas nie tęskni za tym, co zostawiłyśmy w Polsce? Kto nie myśli czasami o powrocie na stare śmieci lub, bardziej poetycko, „do tych pól malowanych złotem rozmaitem”? Do rodziny, starych kątów, znanych z dzieciństwa ulic? Do wyidealizowanego obrazu kraju widzianego oczyma dziecka lub młodego jeszcze człowieka?
Sztorm ucichł.
Życie wróciło na swoje tory, jeszcze tylko dopniemy kilka spraw i zaczniemy ferie jesienne. Nocą temperatura spada w okolice zera, musimy więc wyciągnąć zimowe śpiwory, bo pod namiot pojedziemy na pewno. Znajdziemy czas na gry planszowe, książkę i może w końcu dokończę sweter na drutach. Sezon na zorze polarne jest już w pełni, więc liczę również na kilka nieprzespanych nocy. Wraca codzienność.
Jeszcze echem odbija mi się to dudnienie w głowie. Jakby to było idealnie, gdyby tak móc zabrać część Polski do Norwegii albo część Norwegii do Polski.
Z Norwegii zabrałabym przede wszystkim poczucie bezpieczeństwa i te widoki. Zabrałabym też zwykły ludzki uśmiech na każdym kroku i niewymuszoną sympatię. Zaufanie do pracowników i pracodawców oraz wzajemny szacunek. Do szkoły wciągnęłabym naukę życia w grupie, w społeczeństwie i więcej lekcji na świeżym powietrzu. Ludziom przydałoby się więcej norweskiego spokoju i świadome wykorzystywanie swojego czasu. Radość z nawet najmniejszych sukcesów, poklepywanie z uznaniem po ramieniu i zwykłe, szczere komplementy, gdy komuś coś się uda.
A ty, co zabrałabyś ze swojego kraju do Polski?
Basiu, pieknie napisalas o swojej przestrzeni. Uwielbiam na ta rzeczywistosc patrzec Twoimi oczami. Nie wiem co zabralabym do Polski, ale wiem co musialabym zostawic i pewnie nigdy tego nie zrobie.Pozdrawiam!
Hej Basiu Co bym wzięła…?Jest sporo z tych rzeczy, które wymieniłaś wziełabym ten norweski spokój w sklepach, korkach, przedszkolach czy szkołach. Wzięłabym zaangażowanie rodziców w zajęciach pozalekcyjnych dzieci. To, że u dziecka na pewno jest coś w czym jest mądre, zdolne i że może mieć swoje zdanie i zachcianki. Politycy jakkolwiek nie złoci ale wydaje mi się na wyższym poziomie niż w Polsce. Na dzień dzisiejszy jest sporo rzeczy, które lubię tu, a których nie ma w Polsce i dlatego póki co nie mam ochoty wracać. Nie mam takich sztormów i tęsknoty…po 16 latach na obczyźnie, o matko aż sama… Czytaj więcej »
[…] szumu i aglomeracyjnych dźwięków, zamieszkałam w jeszcze większej metropolii. Dopiero gdy moim domem stało się wygwizdowie, konkretne zadupie gdzieś na północy Norwegii, przypadkowe dźwięki otaczającego mnie świata […]