Pierwszy dzień
Samolot podchodzi do lądowania. Ostatnie okrążenie, potem zejście w dół. Jest maj, w RPA skończyło się lato, poranek jest rześki i lekko mglisty.
Urzędnik imigracyjny zerka na moje dokumenty i wbija wizę turystyczną na miesiąc.
– Upewnij się, że pracodawca złoży aplikację o wizę do pracy w terminie – mówi, oddając mi zaproszenie.
– Welcome to South Africa.
Na zewnątrz Johan, firmowy kierowca, trzyma tabliczkę z moim imieniem. Nie ma takiej potrzeby, pamiętam go z poprzedniej wizyty, on mnie też.
-Tym razem zostajesz, tak?
-Tak, Johan – odpowiadam, nie dodając na ile i kompletnie nie zdając sobie sprawy, że moje tak pieczętuje mój los na długo więcej niż kontraktowe trzy lata.
Hotel mieści się niedaleko lotniska. Nie jest to ten sam, luksusowy hotel, w którym zatrzymałam się podczas rozmowy kwalifikacyjnej. Chodzi mi po głowie żart – rekrutacja się skończyła, teraz trzeba “zapierda***ć”.
Hotel to w zasadzie kompleks niewielkich domków szeregowych, każdy z nich ma miejsce parkingowe i kawałek trawnika. Apartament jest niewielki, ale wygodny.
Przy drzwiach dostrzegam niewielkie okratowane pomieszczenie z dużym sejfem i kilkoma półkami na walizki. W poprzednim hotelu nie było takiego.
-To po to, żebyś się miała gdzie schować, gdy się ktoś włamie – mówi mój były szef żartobliwym tonem, gdy do niego dzwonię, a ja nie do końca wiem, czy żartuje…
Pierwszy tydzień
Czekam w holu na taksówke do pracy. Już po 9, a nikt jeszcze po mnie nie przyjechał. Nie mam jeszcze lokalnej karty SIM ani służbowego telefonu, wiec zamiast zadzwonić, wysyłam do szefowej SMS-a. Oddzwania za jakieś 15 minut, okazuje się, że recepcjonistka o mnie… zapomniała! Dostaję bezpośredni numer do firmowego Johana i mam sobie radzić sama. Johan przyjeżdża now-now, które okazuje się trwać jakieś pół godziny. Wprawdzie to nie Kenia, ale wygląda na to, że hakuna matata to zwrot powszechny w całej Afryce. Po raz pierwszy słyszę określenie TIA. This Is Africa! Czas płynie tu inaczej niż w Europie.
Pierwszy tydzień to hardcorowa organizacja mojego ekspackiego życia. Dostaję służbowy telefon i samochód. Telefon na stałe, samochód na trzy miesiące, po upływie których mam kupić lub wynająć własny. Do tego czasu powinny zostać załatwione wszystkie formalności związane z wizą, bez której oczywiście nie mogę założyć konta w banku, a więc siłą rzeczy kupno i wynajem samochodu też będą niemożliwe.
Z mini lodówką, dwoma kubkami i mikrofalówką na stanie apartament w kompleksie hotelowym nie nadaje się do dłuższego pobytu, firmowa konsultantka wozi mnie więc po Johannesburgu i pokazuje mieszkania. Okazuje się, że to dość drogie miasto i budżet, który wydawał się bardzo rozsądną kwotą nie wystarczy na „ekspackie luksusy”.
Moje umiejętności kierowania samochodem, zwłaszcza po „niewłaściwej” stronie drogi też pozostawiają wiele do życzenia, firma wykupuje więc dla mnie kilka lekcji, abym nabrała pewności siebie. Nie dostałam GPS-u, a telefony pierwszej dekady naszego wieku jeszcze go nie posiadają. Przynajmniej nie jako standard. Gubię się więc w Johannesburgu co rusz i w ten sposób poznaję miasto.
Pierwszy miesiąc
Główna droga staje się coraz węższa i bardziej zatłoczona. Do mojego samochodu ze zdziwieniem zaglądają ciemne buzie bawiących się na ulicy dzieci. Biała kobieta w township! To dla nich wydarzenie, bo biali nie często zaglądają do uboższych dzielnic. Nie widzę wrogości, raczej zaciekawienie. Przede mną wyrasta tabliczka z napisem Hillbrow.
HILLBROW?! Czy to nie przed tym miejscem wszyscy mnie ostrzegali? Dzielnica cieszy się złą sławą, choć kiedyś to tutaj toczyło się życie towarzyskie Johannesburga. Teraz pomiędzy zaniedbanymi budynkami jest tu pełno skleconych z drewna i blachy szałasów zamieszkanych przez imigrantów z innych krajów Afryki i niewiele bogatszych od nich mieszkańców RPA, właścicieli owych budynków i szałasów.Bo dla mieszkańców Mozambiku, Zimbabwe, Eswatini czy Lesotho RPA to raj obiecany, nawet jeśli mogą wynająć tylko blaszak czy szopę.
Rozglądam się wokół, droga zmieniła się w jednokierunkową, więc nie mogę zawrócić. Skręcam w bok, ale droga zdaje się prowadzić donikąd. A raczej na teren prywatny. Znów skręcam i znów to samo. Nie bardzo chcę się tam zatrzymywać. W końcu to Hillbrow, ale nie mam wyjścia. Parkuję przy krawężniku tak, aby jak najmniej blokować i tak wąską drogę i uważnie studiuję mapę, podejmując próbę określenia z przynajmniej średnią dokładnością miejsca, w którym jestem.
Moje zajęcie przerywa pukanie w szybę. Podnoszę wzrok i widzę siwego mężczyznę ze szklaneczką herbaty. Jego hebanowa, poorana bruzdami skóra kontrastuje z białym zarostem. Z laską w jednej dłoni i szklaneczką herbaty w drugiej wzbudza większe zaufanie niż grupa wyrostków z dredami, którzy stoją po przeciwnej stronie, więc opuszczam szybę.
– Co? Zgubiłaś się? – pyta retorycznie. – Jesteśmy tutaj – mówi, wskazując miejsce na mojej mapie. – A ten budynek tam dalej to Ponte Tower. Ale nie jedź tam, bo tam sami przestępcy mieszkają, wystarczyłoby założyć kraty i od razu byliby w więzieniu – dodaje żartem. – Masz szczęście, że tu się zatrzymałaś, bo tam to by cię pewnie okradli albo gorzej. Tu po naszej stronie jest bezpiecznie – dodaje, patrząc na moją kompletnie zaskoczoną minę.
Nie wiedziałam, że nawet w Hilbrow są lepsze i gorsze miejsca.
– Jak skręcisz tu, zaraz w lewo i potem na krzyżówce jeszcze raz w prawo, to ominiesz Ponte. Na skrzyżowaniu nie działają światła, więc jedź powoli, ale nie zatrzymuj się, bo tam też nie jest bezpiecznie.
Jeszcze przez chwilę wyjaśnia, jak ominąć słynną z kryminalistów wieżę Ponte, prominentny punkt w Johannesburgu. Jej czerwony szyld Vodacom widać z każdego wzgórza w mieście.
Ten człowiek zna tu każdy kamień. Każda cegła, zakręt czy napis na murze mają swoją historię. Patrzę na niego i mimo innego koloru skóry nie mogę przestać myśleć o moim zmarłym kilka lat wcześniej dziadku, który podobnie znał każde miejsce, w którym mieszkał.
Nawet pamiętam niewielkie lanie, jakie mi spuścił, gdy po pobiciu mojego młodszego kuzyna schowałam się za “wielkim kamieniem”, zza którego wystawał rąbek mojej czerwonej sukienki. W swoim uporze sześciolatki nie odzywałam się do dziadka przez dwa tygodnie, aż zaczęło mi brakować jego towarzystwa i wszystkich opowiadanych historii. Wychowany twardą ręką dziadek nigdy już nawet piórkiem mnie nie dotknął.
Wracam myślami do Hillbrow, do mojego “tu i teraz”. Do miłego pana, który chce pomóc naiwnej cudzoziemce, która najwyraźniej na chwilę straciła rozum albo przynajmniej instynkt przetrwania. No bo jaki biały człowiek o zdrowych zmysłach przyjeżdża do Hillbrow? Podążając za jego wskazówkami opuszczam bezpiecznie to cieszące się złą sławą miejsce. Ale dalej nie zaopatruje się w GPS, ciekawa, dokąd zaprowadzi mnie droga i intuicja. Nie chcę pozbawiać się doświadczeń, nawet w takim kraju jak RPA.
Pierwszy rok
Moja praca to mieszanka wybuchowa. Z typowym polskim podejściem do znajdowania rozwiązań problemów szybko i po najmniejszych kosztach, które tak popchnęło mnie do przodu w polskich korpo-strukturach, trafiam do miejsca, gdzie zamiast rozwiązania liczy się to, kto na dany pomysł wpadł. Tak jak i w Polsce, w RPA pracuję w fabryce. Ale w przeciwieństwie do Polski, panuje tu wieloszczeblowa hierarchia, dla mnie prawie niemożliwa do ogarnięcia i zaakceptowania.
Dobre pomysły są odstrzeliwane na samym wstępie, jeśli wyszły z niewłaściwego źródła. Burza mózgów to utopia. No bo w końcu co wie „gostek od maszyny” po podstawówce o tym, jak oszczędzać firmowe pieniądze? Pamiętacie reklamę, nie pamiętam już czego, w której pracownik fabryki proponuje, aby draska na pudełku zapałek była po jednej stronie?
TO na pewno nie wydarzyło się w RPA. Tutaj o kosztach rozprawiają dyrektorzy, którzy po hali produkcyjnej przeszli się raz, w pierwszym tygodniu po rozpoczęciu pracy. Znów myślę o tym żarcie o rekrutacji, bo tutaj fabryka to jakieś wrota do piekieł. Teraz bardzo, ale to bardzo, tęsknię za polską kulturą pracy. Nawet nie zdajecie sobie sprawy, że w Polsce szef was wysłucha, jeśli przyjdziecie do niego z ciekawą propozycją.
Nie znoszę polityki biurowej i mam kiepskie maniery, które mam w nosie. Jestem biurową troglodytką i taką już pozostanę. To, co w Polsce nie miało znaczenie, w RPA bardzo utrudnia korporacyjne życie.
Energię kieruję na podróże i zwiedzanie. W ciągu pierwszych kilku miesięcy przejechałam kilkanaście tysięcy kilometrów, tylko w weekendy, bo urlopu jeszcze nie miałam. Błądziłam po wioskach wiedziona przez Google po drogach, których jeszcze nie było. To był czas naiwności „świeżynki” w RPA, na którą teraz, znając przestępcze statystyki, na pewno bym się nie odważyła. Pewnie miałam szczęście, że nic złego mi się nie stało. A może to moja wiara w ludzi, i to, że nie mają powodu, aby mnie krzywdzić przyniosła mi to szczęście?
Dalej wierzę, że pecha przynosi negatywna energia i paniczny strach, które tworzą samospełniającą się przepowiednię, zwłaszcza wtedy, gdy to, co robimy jest na granicy bezpieczeństwa. Chłonę lokalną kulturę i mentalność, której przez wiele jeszcze lat nie będę umiała zrozumieć. Staram się nie oceniać, choć w kraju takim, jak RPA, z bolesną historią apartheidu, jest to niezmiernie trudne…
Mój pierwszy rok w RPA jest szybki i intensywny, mam wrażenie, że pod względem tempa, wpakowałam w niego parę moich poprzednich lat. Nie jestem jednak tym rokiem zmęczona, nie przytłoczył mnie, lecz raczej rozwinął i poszerzył moje horyzonty. Teraz, po ponad 13 lat pobytu w RPA, stwierdzam, że chyba dobrze go wykorzystałam.
***
Jeśli podobał Ci się ten tekst,
ZOSTAŃ NASZYM PATRONEM NA
Więcej o naszych Patronach i o nas: