Felietony

Raj – nasze wyśnione, wymarzone miejsce. Jak z pocztówki czy broszury najpiękniejszych wakacji. Najczęściej kojarzony jest z ciepłym miejscem – tropikami, pięknymi plażami, palmami, egzotyką, o czym pisaliśmy w pierwszej części naszego artykułu. Jednak rajskość bywa również utożsamiana z krajem naszych sąsiadów – bliższych i dalszych. Zanim spakujemy się i zamieszkamy za miedzą, warto poznać zdania tych, które tego raju liznęły. 

Francja, Paryż

Któż nie chciałby mieszkać w stolicy mody: Francji-elegancji? Moda, wyrafinowane dania kuchni francuskiej, długo dojrzewające sery i wina, o romantyzmie wylewającym się z każdej klimatycznej uliczki nie zapominając.

Mój raj paryski – miejsce wiecznego wkurzania się, miasto, gdzie ludzie żyją w stresie, miejsce, które sprzyja realizowaniu celów ponad siły – z tym Paryż kojarzy Ania.

Pierwszy raz odwiedziłam Paryż, przyjeżdżając do swojego narzeczonego, który tam pracował. Wtedy mieszkał w Saint Denis, małym mieście położonym niedaleko Paryża. Dzisiaj wiem, że najlepiej trzymać się z dala od tego miejsca. A wtedy? Byłam zachwycona! Byłam zauroczona scenerią podparyskiego miasteczka, obleganego głównie przez imigrantów z Afryki oraz arabskiego pochodzenia. Tam po raz pierwszy kupiłam podróbkę torebki Louisa Vuittona i zegarek „100% Dior”. 

Podobał mi się syf, jaki panował na ulicy.

Mnóstwo opakowań po kebabach, kartonowe pudła po owocach, które były porozrzucane niedaleko arabskich sklepów spożywczych. Rozwalone krzesła, stoły, telewizory, buty, kurtki, po prostu wszystko! To wszystko leżało na chodnikach, po których ja szłam dumnym krokiem, uradowana, że zobaczę Paryż. Oprócz niewyobrażalnej ilości śmieci leżały także dywany, a na nich muzułmanie odmawiający modlitwy. Pod mostem były rozłożone namioty, w których mieszkali bezdomni. Rozwieszali linki, a na nich pranie. Grzali wodę w czajnikach, mieli kanapy, fotele, nawet telewizory (?), a srali do reklamówek na oczach przechodniów! Jednak o tym wszystkim człowiek zapominał, gdy wsiadał do metra nr 12 i ruszał w stronę Paryża.

Po dwudziestu minutach podróży w obskurnym metrze moim studenckim jeszcze oczom ukazał się Łuk Triumfalny i największe rondo w Paryżu, na którym od rana do nocy panuje chaos. Dźwięk klaksonów, pisk opon i ten cudowny smród spalenizny, unoszący się w paryskim powietrzu od razu zawróciły mi w głowie. Pokochałam to, chciałam doświadczać tego codziennie, chciałam być częścią paryskiego dnia. Stałam na początku turystycznej trasy, punkcie na mapie, który trzeba od razu zobaczyć, przyjeżdżając do stolicy mody. Uniosłam głowę do góry i ją zobaczyłam.

Ulicę Champs-Élysées. Nie przeszkadzał mi tłum turystów, w większości Azjatów, ujadających jak pieprzone mini yorki. Nie przeszkadzały mi rumuńskie żebraczki, leżące na ulicy w klapkach na nogach i z kubkiem w ręce, ani też bezdomni z psami, bo zwierzaki chwytają za serce. Chwyciły i za moje, za kieszeń też, bo od razu wyciągnęłam z niej dwa euro. To wszystko było dla mnie niczym, bowiem zobaczyłam przed sobą długi sznur sklepów i piękne, kolorowe, błyszczące witryny sklepowe. Zara, Morgan, Sephora, H&M, Adidas, Swarovski, Cartier, Tiffany po jednej stronie ulicy, a po drugiej: Hugo Boss, Tommy Hilfiger, Maje, Lancer i moja świątynia – Louis Vuitton.

Miałam na jego punkcie cholernego bzika.

Dla mnie Louis był nieosiągalny. Nie było mnie stać na żadną rzecz, nawet z najstarszej kolekcji. Pierwszy raz w życiu poczułam wtedy wstyd, że kupowałam tanie podróbki. Kolejka do domu mody była przeogromna. Staliśmy w niej z godzinę. Sklep był tak oblegany, że ochrona wpuszczała klientów partiami. W końcu przyszła nasza kolej. Przekroczyłam progi swojego raju. Pamiętacie scenę z filmu „Pretty Woman”, kiedy Julia Roberts w ubraniu prostytutki szukała wieczorowej, eleganckiej sukni? Wszystko wokół niej wirowało. Otaczało ją tyle pięknych rzeczy w jednym miejscu, że nie wiedziała, w którą stronę spojrzeć. Ze mną było podobnie, tyle że ja nie miałam pieniędzy na wieczorową i elegancką torebkę LV i nie byłam ubrana jak prostytutka. Louis Vuitton na Champs-Élysées jest olbrzymi.

Po przekroczeniu ogromnych i masywnych drzwi z klamkami w kolorze złota, ujrzałam ochroniarza w garniturze, który chronił skarbów Vuittona. Od razu poczułam zapach skóry. Tak właśnie pachnie bogactwo. Przede mną widniały idealnie poukładane na wysokość dwóch metrów torebki, po prawej stronie dostrzegłam regały z akcesoriami (portfele, etui na telefony, breloczki), a po lewej stronie paski do spodni i piękne chusty.

Moje oczy były wielkości pięciozłotówek.

Jestem w stanie nawet przypuszczać, że po sklepie chodziłam z otwartą buzią i z niedowierzaniem w oczach, że jestem w tym cudownym miejscu. Tego dnia z Louisa wyszłam z torbą, z którą do niego weszłam, czyli małą, granatową saszetką Adidasa. Obiecałam sobie, że tu wrócę. Dopiero z czasem zrozumiałam, że chęć samego posiadania czegoś drogiego jest próżna i nie daje tyle radości, jak mogłoby się wydawać.

W Paryżu podobało mi się dosłownie wszystko. To wszystko było zlane w jedną całość, złożoną ze stereotypów i zakłamanych opowieści z telewizji. Nie dostrzegałam ważnych szczegółów, które psują to cudowne miasto od środka.

Wtedy Paryż wyglądał jak na reklamach perfum Diora. Był piękny i romantyczny.

Ale tak jak reklama trwa chwilę, tak krótkie są piękne chwile w Paryżu. Czar prysł, gdy zamieszkałam w mieście wiecznej szczęśliwości. Dostałam pracę w jednej z najbardziej prestiżowych dzielnic Paryża, na Avenue Montaigne, a zamieszkałam na Stalingradzie, gdzie raz w tygodniu banda gnojków w dresach Adidasa, koszulce od Aremeaniego i czapeczce z daszkiem od Guciego podpalała sąsiadom auta.

Dla mnie Paryż odkrył obydwie strony medalu. Poznałam go, mieszkając na 17m2, borykając się z codziennymi problemami, pokonując metrem kilkadziesiąt kilometrów dziennie, w upale, w smrodzie, wąchając pot wracających z pracy robotników, przyglądając się prawdziwej biedocie, której nie widziałam w domu, w Lublinie.

Miałam możliwość jeść najlepszy kawior, pić najdroższą wodę mineralną, jeść najpyszniejsze belgijskie czekoladki i najwspanialsze karmelowe makaroniki z Laduree. Oczy malowałam cieniami do powiek od Chanel, a rzęsy tuszem od Diora. Na obiad jadłam najbardziej soczystą wołowinę pod słońcem, a na zakupy woził mnie czasami szofer w nowym Mercedesie. Dotknęłam bogactwa, choć nie było moje. Doświadczyłam życia milionerów, choć do niego nie należałam. Nie mogłam znieść takiej skrajności.

Paryż rajem? Może i tak, dla milionerów z napchanymi skórzanymi portfelami.

To miejsce to nie tylko Wieża Eiffla, przytulne restauracyjki i parki sprzyjające spacerom zakochanych. Paryż to syf życia codziennego. Mijanie narkomanów w metrze, którzy palą crack, odpalając od siebie lufki. Wąchanie smrodu szczochów, który staje się coraz bardziej intensywny z każdym ciemnym zaułkiem. Paryż to nowy dom dla tysięcy emigrantów, którzy na głównych ulicach śpią na materacach, srając na chodnik. To wieczne strajki kierowców, taksówkarzy, pilotów i bójki z policją.

Paryż to dziwki, które zrobią dobrze za dwadzieścia euro w Lasku Bulońskim. Paryż przepełniony jest strachem i wstydem, wstydem tych, którzy latami na to bezczynnie patrzyli. Nie powiem, że to miasto pozbawione jest piękna. Nie jest. Czuć w nim magię, czuć w nim pozytywną energię, gdy wieczorem usiądziesz nad Sekwaną z grupką przyjaciół, popijając różowe wino. Paryż jak wszystko inne na tym świecie ma swoją „łatkę”. Gdy widzisz to miasto na reklamach, gdy słyszysz o nim historie opowiadane przez turystów, gdy widzisz go na blogach młodych i naiwnych celebrytów myślisz: „Cholera! Muszę tam pojechać”. Gdy mieszkasz w nim, pracujesz tam, myślisz: „Cholera! Muszę stąd spieprzać”.

Ludzie rzadko chcą uwierzyć w prawdę, rzadko chcą oglądać goły tyłek wystający spod długiej, barwnej spódnicy wypinającej się starej baby, gdy sika na schodach w metrze.

Dla każdego z nas raj oznacza coś innego, każdy z nas jednak potrafi w każdym miejscu na ziemi z tego właśnie miejsca zrobić swój własny Eden. Pytanie tylko, czy potrafisz się w nim odnaleźć? Ja nie potrafiłam i zostawiłam Paryż daleko za sobą, wracam do niego tylko nocami. Swój raj odnalazłam w zupełnym przeciwieństwie miasta, które dla wielu było, jest i będzie rajem.

Szwajcaria

Nasz kolejny rajski przystanek to Szwajcaria – kraina mlekiem, miodem i pieniądzem płynąca. Chociaż w relacji Joanny płynie bardziej przyziemnie:

Scenariusz numer jeden:

Jeszcze chwila, zdasz egzamin i będziesz dumnym magistrem rolnictwa. W poczekalni wpadła ci w ręce gazeta z ogłoszeniem „Agencja… zatrudni… w Szwajcarii… bez języka… dział: rolnictwo …wyżywienie i zakwaterowanie… wynagrodzenie 3235 CHF…” Wyciągasz telefon, przeliczasz…qurna! Ponad 11 tysięcy polskich złotych! Kto ci da tyle w Polsce na start?

Decyzja podejmuje się sama! Zapożyczasz się u rodziców i jedziesz dwadzieścia godzin autobusem. Na miejscu podpisujesz umowę w języku niemieckim, pracujesz. Po piętnaście godzin dziennie. Świeżo upieczony magister przez piętnaście godzin dziennie wyrzuca krowie gówna. Po miesiącu dostajesz wypłatę. Świstek, z którego nic nie rozumiesz, a do ręki 1500 franków.

Jak to? Co to? No tak, nikt ci nie powiedział, że 3235 franków to minimalna płaca w rolnictwie, gdzie haruje się jak wół, nie ma naliczanych nadgodzin i dni wolnych od pracy. Krowy nie mają wolnego od srania. Nikt ci nie powiedział, że od 3235 franków naliczany jest podatek (gminny, kantonalny i państwowy), że musisz zapłacić ubezpieczenia i kasę chorych. Nikt ci nie powiedział, że za wikt i opierunek rolnik będzie odciągać 1000 franków, a agencja pośrednictwa pracy swój procent…

Scenariusz numer dwa:

Siedzisz przed telewizorem, oglądasz „Trudne sprawy”. Nagle dzwoni telefon. Kolega ze Szwajcarii:

Słuchaj moja firma poszukuje płytkarzy. Nie chcesz pojechać? Jak się sprawdzisz, to dostaniesz umowę na stałe.

Co, ja sobie nie poradzę? Przecież umiem wszystko. Kładłem z ojcem panele w mieszkaniu siostry, ciotki, sąsiadki, pani Hani, więc z płytkami sobie nie poradzę?

– A ile na rękę?

Ja dostaję 4 klocki!

Jedziesz. Po tygodniu praca skończona, szef niezadowolony, nie daje ci umowy. Dostajesz zamiast czterech jeden klocek na rękę i uścisk dłoni. Stara szwajcarska zasada mówi: jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego. Ale przecież nikt ci nie powiedział, że musisz być specjalistą od kleju do płytek, żeby je kłaść z płytkarzem.

Scenariusz numer trzy:

Stoisz pod knajpą. Nagle podjeżdża nowiuśka beemka na szwajcarskich blachach. Wychodzi z niej koleś, dobrze ubrany, który potem w barze stawia drinki wszystkim laskom. Chcesz być taki jak on. Zagadujesz. Po pewnym czasie siedzisz w pokoiku z widokiem na Alpy, styrany jak koń po westernie. Już masz świadomość, że tu nie ma nic za darmo. Wysyłasz rodzince co miesiąc parę franków, raz na miesiąc idziesz do polskiej dyskoteki, ale gdzie ta beemka? No tak. Przecież nikt ci nie powiedział, że ona w leasingu. Nikt ci nie powiedział i tego nie powie, że aby zarabiać miliony w Szwajcarii musisz znać język kantonalny, być specjalistą w swojej dziedzinie, mieć helweckie kursy i szkolenia i tyrać jak miejscowy…

Codziennie 27 tysięcy innych rodaków czyta na fejsbukowym forum Polaków w Szwajcarii:

Firma mnie „wyruchała”. Pomóżcie!

Szukam pracy! Pomóżcie!

Miałem wypadek, a nie mam ubezpieczenia. Pomóżcie!

Pomijam kobiety, które lecąc za chłopem, myślą: dorobię na sprzątaniu! Nie, już nie dorobisz, bo rynek jest przesycony takimi jak ty…

Gruzja

Kraj zachwycający pięknymi krajobrazami, smacznym, swojskim jedzeniem i sympatycznymi ludźmi – tak przynajmniej mówi Internet, pełen kuszących wycieczek do tego tajemniczego kraju. A co mówi Danuta?

Gruzja jest fantastyczna. Każdy, kto tam pojechał na szybka wycieczkę, wraca upojony słońcem i winem, zakochany i zachwycony. Trudno się dziwić, skoro turyści przybywają tu głównie latem i trzymają się co ciekawszych okolic – przede wszystkim wybrzeża i dwóch największych miast: Tbilisi i Kutaisi. Inni z kolei przybywają zimą i spędzają czas w śnieżnych kurortach. Jak więc w obliczu tylu zachwyconych ludzi mam napisać, że Gruzja wcale taka fantastyczna nie jest? W przypadku tego kraju sprawdza się prosta i oczywista zasada – urlop w Gruzji faktycznie może przypominać egzotyczną wersję raju, zamieszkanie w Gruzji może doprowadzić do frustracji.

Nie zamierzam nikogo odzierać z marzeń. Gruzja ma fantastyczną, bujną przyrodę i serdecznych ludzi.

Gruzja ma morze, góry, wspaniałe wina i pyszne jedzenie. Jednak Gruzja ma także tony śmieci na plażach, stada wychudzonych krów włóczących się po drogach i mnóstwo bezpańskich, przeraźliwie głodnych psów. Gruzińscy mężczyźni wychowywani są na szowinistycznych, krzykliwych i butnych leni, nie szanujących nikogo poza sobą.

Gruzińskie jedzenie oprócz potwornej kaloryczności daje się we znaki obłędną ilością kolendry, przez którą po jakimś czasie wszystkie potrawy smakują identycznie. Na gruzińskich drogach obowiązuje tylko jedna zasada – większy ma rację, niezależnie od ewentualnych znaków drogowych, traktowanych raczej jak dekoracja poboczy niż obowiązujące prawo. Zimą wszędzie jest przeraźliwie zimno, bo z jakiegoś powodu większość domów budowana jest bez ogrzewania. Przy temperaturze około zera, a co najwyżej kilku stopni w plusie i dużej wilgotności powietrza jest to czysta tortura. Z kolei latem temperatury przekraczają czterdzieści stopni, co z uwagi na klimat daje nieprzyjemny efekt sauny.

O Gruzji myślę na wiele sposobów i mam dla niej wiele określeń. Jednak zapewniam – „raj na ziemi” do nich nie należy.

Niemcy

Każdy, kto znikał za zachodnią granicą kilkanaście lat temu, po jakimś czasie przyjeżdżał do kraju ojczystego pięknym mercedesem po brzegi wypełnionym Haribo i Schogetten dla najbliższych. Nic więc dziwnego, że wielu z nas do dzisiaj myśli, że Niemcy to właśnie to miejsce na ziemi, które do złudzenia przypomina biblijne ogrody Edenu. O tym raju Justyna mówi wprost:

Często myślę, że jestem chyba największą szczęściarą na ziemi, bo nie każdy może przecież mieszkać w Republice Federalnej. Miałam prawdziwy fart w życiu, porównywalny chyba tylko z szóstką w totolotku! W żadnym innym państwie nie jest tak czysto, ludzie nie są tak mili i pomocni, a dobrobyt nie wzrasta z każdą minutą. Pieniądze rosną tutaj na drzewach, pod czujnym okiem nieco kiczowatego, ale sympatycznego krasnala ogrodowego MADE IN CHINA.

Jeśli ktoś już koniecznie musi pracować, to zawsze robi to, co lubi, nikt nie zmusza go do nadgodzin, nie wykorzystuje i nie krytykuje.

Aby znaleźć pracę, nie trzeba nawet znać języka, bo i po co, skoro mieszka tutaj tak wielu Polaków. W razie problemów wystarczy wzruszyć ramionami i szeroko się uśmiechnąć, ot i po kłopocie! Nie ma w Niemczech rasizmu, antysemityzmu ani ksenofobii. Każdy nowoprzybyły emigrant dostaje na wstępie własny dom lub mieszkanie, w zależności od preferencji, następnie samochód, samolot lub jacht, tutaj również osobiste gusta odgrywają dużą rolę, a także laptopa i telefon komórkowy z nieograniczonym dostępem do Internetu. Jakże by inaczej, przecież znajomi z FB i Insta muszą się niezwłocznie dowiedzieć, jak się żyje w Dojczlandzie.

A emeryci, ci słynni obwieszeni złotem emeryci zza Odry, wydający swoje zaoszczędzone miliony na zagraniczne podróże, drogie hotele i szybkie samochody, tak, to dopiero ciekawy temat! Tak wygląda wspaniałe, wyśnione życie za zachodnią granicą, to nie żart! Jedyne, co mnie codziennie dziwi i zastanawia to fakt, że mimo życia w raju, borykam się tutaj z tymi samymi problemami, co w Polsce: z pracą, rodziną, domem itp. Interesujące, prawda? Czy może wciąż jesteście przekonani, że mój budzik dzwoni o 5:30, abym przypadkiem nie przegapiła inspirującego wschodu słońca, a kładę się spać po północy, bo znów późno wróciłam z dzikiej imprezy? Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma – jak mawiała moja Babcia i zapraszam serdecznie do Niemiec, możecie być pewni, że każdy dzień, będzie nowym doznaniem!

Chiny

Na koniec opowieść Natalii, która swojego Edenu szukała w chińskim kurorcie, na południu Chin.

Gdy z miłego, ale chwilowo nieznośnego dla mnie Kunmingu przeniosłam się w tropiki, wszyscy wzdychali z zazdrością. Cały rok ciepło, palmy na ulicach, egzotyczne owoce, słońce – żyć, nie umierać. Ja już wcześniej byłam zakochana w miasteczku Jinghong, stolicy „województwa” Xishuangbanna, położonego na samym południu Yunnanu. Maleńka miejscowość, uśmiechnięci ludzie – rewelacja!

Zarabiać miałam niewiele, ale dostałam mieszkanie służbowe, musiałam tylko dokupić internet. Mieszkanie było małą klitką, ale to nieważne i tak tylko tam spałam. To znaczy: jeśli udało mi się zasnąć w temperaturze czterdziestu stopni. Mieszkanie bowiem klimatyzacji nie miało.

Miasto naprawdę niewielkie, więc sądziłam, że ceny będą niższe niż w stolicy prowincji. Guzik!

Miasto turystyczne, więc ceny wyśrubowane, ledwo starczało mi do pierwszego.

Miejsce pracy fajne… ale pracodawca jakoś dziwnie ociągał się z załatwieniem mi wizy pracowniczej. Po pół roku nadal pracowałam nielegalnie. Owoce egzotyczne – obecne. Osiągające wielkie rozmiary palmy też. Niestety, insekty i lokalne gady również osiągały imponujące rozmiary. Karaluchów nie dało się wytępić żadną miarą, bo domy były nieszczelne i łachudry przychodziły całymi stadami. Towarzystwa dotrzymywał mi gekon… i nikt poza tym. Ludność miejscowa owszem, uśmiechnięta, ale poza uśmiechem nie oferująca niczego – koleżeństwa, przyjaźni ani chwili czasu.

Najgorzej było, gdy zachorowałam. Pracodawca zmuszał do przyjścia do pracy, choć sam się z umowy nie wywiązywał (nadal czekałam na wizę!). Po zakończeniu zajęć szłam do szpitala pod antybiotykową kroplówkę, później prosto do domu spać, a następnego dnia od nowa. Słońca nie widywałam inaczej niż przez okno.

Po pół roku męki wróciłam do Kunmingu. A ukochane tropiki… cóż… Mogą nadal być ukochane, pod warunkiem, że tylko na wakacje.

_________________________

Artykuł Pieprzony raj należy traktować z przymrużeniem oka. Materiał zebrany przez pomysłodawczynię tego projektu celowo zwraca uwagę na negatywne aspekty życia w krajach naszych bohaterek. Większość z nich słyszała i słyszy, jak to wspaniale im się żyje na obczyźnie. Jakie mają luksusowe/wspaniałe/bezproblemowe życie. A jak jest, każdy wie. Wszak fortuna kołem się toczy.

Opowiadały: Anna / Pierdoły zza stodoły, Joanna / Auslanderka w Szwajcarii, Danuta / Inna Gruzja, Justyna, Natalia / Biały Mały Tajfun

Zebrała i opracowała: Mariola Cyra / Akcja emigracja

4.3 7 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
2 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
trackback

[…] cz. 2 -> CZYTAJ […]

Erinti
Erinti
4 lat temu

Ja pomieszkiwałam i pracowalam w Kanadzie i Szwajcarii (obecnie). Przepraszam, ale jak można nabrać się na „pracę bez języka” i nie sprawdzić jak reklamowana płaca ma się do kosztów życia. 3225 CHF miesięcznie przed redukcją podatków? OMG toż tyle na rękę to niewiele w mieście jak Zurych czy Genewa. Zarobki trzeba zawsze, ale to zawsze przeliczać na miejscowe koszty.