– Córcia, a Ty nie masz normalnej herbaty w domu? – z wrodzonym spokojem i lekkim przekąsem zapytał mnie tato. – Ta słoweńska „suszona trawa” mi nie podchodzi – dodał.
Rada nierada wyszperałam opakowanie sypanej „czarnej smoły”, zalałam wodą, postawiłam dzbanek na zaparzaczu i usiedliśmy wspólnie do śniadania.
– No i weź tu człowieku staraj się, poluj na najbardziej wyszukane mieszanki ziołowych herbat, a i tak nie dogodzisz – pomyślałam.
Na szczęście, miałam w czym wybierać.
Bo o ile w mojej kuchni może zabraknąć mąki albo cukru, o tyle szuflady z przyprawami i przeróżnymi gatunkami herbat zawsze wypełnione są po brzegi. Nigdy nie świecą pustkami i są na bieżąco uzupełniane.
Herbatą lubię się rozkoszować, próbować jej rozmaitych gatunków, sposobów parzenia i picia. Tak jest zawsze, odkąd pamiętam. Z każdej podróży przywożę zapas herbacianych wspomnień.
Zaraz po przeprowadzce do Słowenii sklepowe półki z napisem čaj omijałam szerokim łukiem.
Miałam jeszcze sporą nadwyżkę naparów. Rzuciłam kiedyś na szybko okiem na olbrzymi kilkumetrowy regał, zaspokajając swoją ciekawość, ale wybór zostawiłam na później.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy wybrałam się do sklepu z zamiarem kupna – prawdziwej herbaty – jak to określa mój tato. Od lewa do prawa, od góry do dołu, wzdłuż i w poprzek najprzeróżniejsze wariacje i kombinacje… ziół.
Tyle że czarnej sypanej – suszonych liści, nie uświadczysz. Faktycznie, nie jest to takie proste, oczywiste i pozornie łatwe. Musisz się porządnie nachodzić, by ją znaleźć. Bo ekspresówki nie biorę w ogóle pod uwagę.
Za to dziki tymianek, szałwię, melisę, rumianek, cokolwiek dusza zapragnie, można znaleźć tu na każdym kroku, w każdym supermarkecie.
Słoweński herbaciany koloryt ubarwiony jest jeszcze innymi ciekawostkami, żeby nie powiedzieć „dziwactwami”.
Kiedy pierwszy raz zaproponowałam mężowi (Słoweńcowi) herbatę do śniadania, spojrzał na mnie i zawiesił wzrok. Potem otworzył ze zdziwienia szeroko oczy i powiedział: “Ale jest sierpień, a nie zima, a poza tym nie jestem chory”. I tak nasze poranne wspólne popijanie herbaty skończyło się szybciej, niż się w ogóle zaczęło.
Kolejną, tym razem moją, pełną zdumienia reakcją zakończyło się dolanie przez mojego wybranka do herbaty mleka. Jeszcze długo po tym dezorientującym fakcie zachodziłam w głowę, co ma wspólnego i czy w ogóle, Słowenia z Wielką Brytanią czy Indiami, gdzie taki sposób serwowania herbaty jest elementem codziennego rytuału.
Pomyślałam nawet, ot co, może to jakaś fanaberia mojego męża. A jednak, nie on jeden pija w ten sposób herbatę. Czyżby dla Słoweńców smak czarnej herbaty, sam w sobie, był zbyt ciężki i mocny do wypicia?
Zdecydowanie częściej sięga się bowiem tutaj po herbaty ziołowe czy owocowe.
I tu na uwagę – wręcz królewską – zasługuje ikoniczna mieszanka ziół, którą Słoweńcy nazywają herbatą. Chodzi o planinski čaj, czyli herbatę, której składniki stanowią zioła zbierane na wysokogórskich łąkach. Po słoweńsku zwanych planinami, czyli płaskowyżami.
Nie ma jednej obowiązującej ustandaryzowanej receptury. W zależności od regionu jej skład może się nieco różnić. A jednak, nie dość, że tę zna każdy, to jeszcze chętnie ją wybiera, kupuje czy zamawia. W zwyczaju jest popijanie jej do wyboru z miodem lub z cytryną. Serwowana jest zarówno w restauracjach z rekomendacją trip advisor, w górskim schronisku czy w gostilnie – tradycyjnej gospodzie.
Czego jak czego, ale parzonych ziółek w Słowenii nie może zabraknąć.