Felietony

Już dzisiaj myślę o jutrze. Bo jutro też będzie moim dzisiaj, ale jutro. Teraźniejszość miesza się z przyszłością… Niby takie oczywiste, a jednak nie. Niby takie proste, a tyle mam trudności z ogarnięciem tego, czym jest moje tu i teraz, a co  będzie dnia następnego, nie mówiąc już o tym, co wydarzy się za tydzień czy może i za miesiąc. Czuję tę ciężkość przepływania czasu na mojej delikatnej klatce piersiowej już od roku. A od dwóch czy trzech miesięcy czuję, że ta zmora przyssała się jeszcze mocniej swoimi mackami do moich żeber i nie chce odpuścić. 

 

No więc odliczam. Tik tak, tik tak, tik tak. Zegar w oddali głucho wystukuje minuty i godziny. Staram się nie odbiegać myślami za daleko. Trzymam się planu, który skrupulatnie naszkicowałam poprzedniego dnia w moim kalendarzu. Nie tyle w kalendarzu co, jak ja to lubię nazywać, bazgrolniku. Mam w nim wszystko i nic. Jakieś rysunki typu kwiatki, bratki i stokrotki, notatki z lekcji online, afirmacje, listy zakupów, przepisy, adresy, tabelki, wykresy, wykresiki, listy, liściki i wszelkiej maści potoki myślowe wylane spontaniczne drobnym czarnym maczkiem na biały nieskalany papier, nierzadko przypieczętowane okazałych rozmiarów szklistą łzą, czasem słodką, niejednokrotnie słoną.

Z pewnością nie jest to notatnik godny kopiowania. Ani do wystawienia na piedestał. O nagrodzie Pulitzera zapomnij. Jego styl podlega tylko i wyłącznie mojej krytyce, a jego zawartość liczy się tylko i wyłącznie z moją opinią i potrzebami. Czasami jestem na niego wściekła. Czasami nie rozumiem dlaczego mój dzień nie wygląda dokładnie tak, jak jest zapisane na jego świętych stronicach. Czasami wbijam oczy w szeregi mądrości, które tam wypisałam i nie widzę żadnego sensu, chociażby w złotej myśli, która jeszcze wczoraj podtrzymywała mnie na duchu, a dzisiaj pasuje do mojej sytuacji życiowej jak piernik do wiatraka. A ta wspaniała lekcja odkrywania mojej Dharmy, którą przerobiłam tydzień temu? Dzisiaj przestudiowałam ją ponownie i nie wiem, naprawdę nie wiem, w którą stronę mam podążać, jakich znaków szukać na swojej drodze, żeby w końcu dojść tam, gdzie będę najlepszą wersją siebie. Albo gdzie chociaż czeka na mnie jakaś fajna praca, może ciekawa podróż, albo spotkanie przy lampce wina z paczką znajomych, których nie widziałam od, no właśnie, od kiedy?

Świat przewrócił się do góry nogami, a ja sobie tak frywolnie bazgrolę o tym niefortunnym bazgrolniku. Chyba oszalałam! Nadawać mu tak wysoką rangę, wiedząc, że nie jest on ani moim pierwszym, ani ostatnim. Jestem świadoma tego, że wkrótce zastąpi go inny, może w  ładniejszej oprawie, może będzie prezentem od kogoś dla mnie, albo znajdę go sama gdzieś na półce w księgarni pod stosem jego kolegów z branży, łapczywie spojrzę na niego i krzyknę donośnie, aczkolwiek z czułością “mój ci on!”

Tak, wiem. To tylko notatnik. Planer. Organizer. Zwał jak zwał. Kartki papieru, które są zupełnie bezwartościowe bez chociażby małej smużki atramentu. Kropki, przecinka, serduszka czy koślawej parafki właściciela. A jednak gdyby nie on, nie wiem, jakbym przetrwała te wszystkie dni w izolacji, dni bez pracy, dni w samotności. A trochę się ich ostatnio nazbierało.

Nie wszystko w życiu idzie po naszej myśli. Ale to zdecydowanie od nas zależy, jak zaplanujemy sobie dni, które i tak następują po sobie, czy tego chcemy czy nie.

Dobra rada na przyszłość? Kup bazgrolnik! I pisz, pisz, jeszcze raz pisz! Cokolwiek ci w duszy gra! Planuj, szkicuj, notuj, koloruj. Aż któregoś dnia wszystko się w końcu wyklaruje i zawartość bazgrolnika stanie się twoją długo wyczekiwaną rzeczywistością.

Kasia Sosińska

5 1 vote
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze