Nie pamiętam już za dobrze, jak to jest z życzliwością ludzi w Polsce. Dawno tam nie byłam. Tracę punkt odniesienia.
Wiem jednak, że coraz rzadziej czuję zaskoczenie, gdy ktoś otwiera przede mną drzwi. Gdy zagaduje w kolejce po kawę. Gdy przy zakupie książki przez internet w gratisie wysyła też czekoladki.
Na początku emigracji każde takie miłe zachowanie traktowałam z dystansem.
Sądziłam, że to życzliwość na pokaz. Bawiło mnie, że Brytyjczycy do każdego zdania dodają ”proszę”.
Kilka lat zajęło mi przyzwyczajenie się do small talku o niczym. Z perspektywy czasu nie wiem, czemu początkowo tak z tego szydziłam. Byłam świadoma, że żyjąc w innym kraju, poniekąd będę zmuszona dostosować się do reguł tu panujących. Nie wiem, skąd brała się we mnie ta posępność, krnąbrność i uszczypliwość. Przecież ci ludzie nie robili mi krzywdy tym, że zapytali, jak minął mi weekend bądź co tym razem mam na lunch. Ja jednak jak Mała Mi z Muminków na przekór odrzucałam tę sympatię. Czemu? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Może gdzieś pod skórą siedziała u mnie… zawiść? Że oni tutaj żyją w spokoju, a ja, żeby ten spokój osiągnąć, musiałam wyemigrować? Nie wiem. Sama siebie z perspektywy czasu nie potrafię zrozumieć.
Za to coraz częściej uśmiecham się do ludzi, a w tych krótkich, przelotnych rozmowach znajduję dużo radości.
Nie mam problemu, żeby na ulicy podejść do pana trzymającego na smyczy pieska rasy, która mi się podoba, i zapytać go o zwierzaka. Widzę, że on z rozmowy o jego pupilu czerpie tyle samo przyjemności co ja. Cieszy się, że może podzielić się kilkoma anegdotkami czy ciekawostkami o zwierzaku. Gdy czekałam ostatnio w kolejce po kawę, zagadnęła mnie starsza pani, pytając, którą z sezonowych nowości bym wybrała na jej miejscu. Po krótkiej dyskusji zapytała, czy nie usiadłabym z nią przy stoliku. Wypiłam kawę z zupełnie obcą mi osobą, przypadkowo poznaną w kolejce. Ona czekała na wnuka, ja na męża, którzy w tym czasie robili zakupy w innej części centrum handlowego. I było to dla mnie zupełnie normalne. Ale w głowie cały czas zadawałam sobie pytanie, czy taka historia mogłaby zdarzyć się w Polsce?
Przez długi czas sądziłam, że Brytyjczycy będą mnie traktowali inaczej z uwagi na to, że jestem imigrantką. Obcą osobą w ich kraju.
Nie ukrywam, usłyszałam kilka uwag przelotnie rzuconych w moim kierunku, gdy rozmawiałam z mężem po polsku w miejscu publicznym. Były to jednak komentarze od osób, które raczej nie miały w życiu zbyt ambitnych planów na siebie, i nie były na tyle otwarte, by zrozumieć, że w dzisiejszym świecie granice się zacierają. Sama musiałam dojrzeć do tego, by nie czuć się gorszą tylko dlatego, że jestem imigrantką.
W ostatnim tygodniu odbierałam nowe okulary u okulisty. Pani, która wypisywała mi fakturę, zapytała, skąd jestem.
Nie mogłam powstrzymać się od myśli, że zaraz zacznie mówić o tym, że zna jedną Polkę, do której chodzi na paznokcie, bądź zacznie wspominać, że syn na wieczór kawalerski poleciał do Krakowa, bo tam tanio. Podprogowo sama się dyskryminowałam. A ta życzliwa okulistka zapytała o moje pochodzenie dlatego, że jej ciocia miała tak samo na imię. Okazało się, że tata okulistki był Polakiem. Przeżył II wojnę światową. Przeżył zesłanie na Syberię. Opowiadała, jak budził się w nocy z krzykiem, ale nigdy nie opowiadał, co mu się śniło. Mówił, że wystarczy, że on przeżył koszmar za życia, dzieci nie muszą o nim wiedzieć. Opowiadała, że nigdy w Polsce nie była, bo jej tata zmarł czterdzieści lat temu. Potrafiła jednak pokazać na mapie, skąd pochodził. Z dumą opowiadała, jak wspaniałym był człowiekiem, że tęskni za nim każdego dnia i że żałuje, że nigdy sama nie próbowała nauczyć się polskiego. Synom za to nadała imiona Józef i Stanisław. Przyznała, że Polskę ma w sercu i że łączy nas wszystkich historia. Niesamowicie wzruszyła mnie ta kobieta. Swoją życzliwością, szczerością i ciekawością świata.
I to jest właśnie to, co cenię sobie tu na emigracji.
Tę swobodę rozmowy na niemal każdy temat. Ciekawość, ale taką pozytywną. Szczerość dyskusji. Pozytywność. Przyzwyczajam się do tego. Sama uczę się otwierać na świat. Widzieć więcej, rozumieć więcej, chłonąć więcej. Bo nigdy nie jest za późno, by dowiedzieć się czegoś nowego, choćby od pana w autobusie siedzącego obok nas.
Z CZYM KOJARZĄ WAM SIĘ LATA 90.?
Z brakiem internetu, komórek, kilkoma kanałami w telewizji, którą i tak oglądało się rzadko, bo lepiej było biegać z przyjaciółmi po osiedlu, robić akrobacje na trzepaku albo skakać w gumę.
Z nagrywaniem piosenek z radia na kasetę, zbieraniem naklejek z donaldów i oklejaniem ścian plakatami z Popcornu. Tak jak pewnie większość z was, mam mnóstwo cudownych wspomnień z tamtych czasów i nie zamieniłabym swojego dzieciństwa i lat szkolnych na żadne inne.
Dorastanie kojarzy mi się z jeszcze jednym – z kultowym, wyczekiwanym przez cały rok szkolny Kalendarzem Szalonego Małolata. Listy czytelników, dowcipy, zdjęcia ówczesnych idoli nastolatków, fragmenty piosenek, cytaty, horoskopy i wiele innych rzeczy, pochłaniały moją nastoletnią duszę przez długie godziny.
Kochałam go nad życie i którejś bezsennej nocy, kilkanaście lat po wydaniu ostatniego egzemplarza i tysiące kilometrów od miejsca, w którym powstawał, naszła mnie myśl, że chcę znowu poczuć ten dreszczyk emocji, trzymając w ręku wyjątkowy kalendarz. Tym razem według mojego projektu. Zupełnie inny, ale mający coś z tamtego cudownego klimatu.
Od tej bezsennej nocy minęło kilka lat, pierwotny pomysł zmienił się wiele razy, ale udało mi się po raz trzeci stworzyć kalendarz, który jest unikatowy. Jest taki, jak sobie wymarzyłam, a kiedy przeglądam jego kolejne strony, myślę sobie, że my – Polki, kobiety, matki, córki, siostry, przyjaciółki, żony i kochanki, współautorki Kalendarza Polki – jesteśmy fantastyczne. Inspirujące, mądre i szalone. Otwarte na świat, seksowne i piękne. Jestem dumna i szczęśliwa, że mogłam na tych 300 stronach pokazać nas od najróżniejszych stron. I może mój Kalendarz Polki nie jest tak kultowy i popularny jak KSM, może nie sprzedaję co roku dwóch milionów egzemplarzy, ale pierwszy krok w tym kierunku zrobiłam.
Bądźcie gotowi na kolejne, ja jestem!
Przeczytałam z uśmiechem na twarzy. Mam podobne doświadczenia. Kiedyś biegam w okolicach miasteczka na południu Walii w koszulce z jakimś napisem po polsku. Widzę jak uśmiecha się do mnie jakaś starsza pani i pyta „A co tam masz napisane, może „biegnij szybciej”? No i jak tu nie odwzajemnić uśmiechu. U nas niestety, Pani Barabaro, tendencją jest narzekać.. Chcę jednak wierzyć że Polska się zmienia, że my ją zmieniamy, jakkolwiek idealistycznie to brzmi..
[…] się, że ma w rodzinie osobę z Polski. Ale muszę tutaj podkreślić, że Szkoci są bardzo przyjaźni i to da się odczuć każdego dnia w różnych sytuacjach […]