To nie będzie artykuł o odwiecznej bitwie wielbicieli pierogów z pizzomaniakami lub o wyższości polskiego obfitego śniadania nad croissantem i kawą. Będzie o porach posiłków, które mogą stać się kością niezgody między przedstawicielami różnych kultur. Można by powiedzieć, że to problem pierwszego świata. Polacy jedzą kolację o 18, jeśli w ogóle, Włosi czy Hiszpanie o 21, no i co z tego? Przecież każdy może wziąć sobie coś na ząb, kiedy chce.
Czy warto w ogóle strzępić język? Tak! Bo różnice kulturowe dotyczą nie tylko samych pór jedzenia, ale również celebrowania posiłków bądź nie. I te dwa aspekty, dodane do siebie, mogą być prawdziwym zarzewiem konfliktu międzykulturowego.
Gdy byłam mała, wspólne obiady z mamą jadłam po 17, gdy akurat zgrywał nam się plan powrotu z pracy lub szkoły. Przy jedzeniu czytałyśmy zamiast rozmawiać, więc po wyglądzie książek można było odgadnąć nasze menu. Śniadanie i kolacja były opcjonalne, jadane najczęściej na szybko, przy włączonym telewizorze.
Uroczyste wspólne posiłki bez rozpraszaczy spożywałyśmy właściwie tylko w niedziele i święta.
Za czasów studenckich było jeszcze gorzej, jeśli chodzi o wspólne celebrowanie posiłków. Z partnerem lub współlokatorami jadaliśmy tylko kolacje, jeśli już. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że robiliśmy z tego wielkie halo. Czasem ktoś coś ugotował, częściej były kanapki. Jeden jadł, drugi się gapił, trzeci pił, czwarty chrupał chipsy. Gadaliśmy, oglądaliśmy seriale na komputerze. Jednym słowem – ani jedzeniem, ani porami posiłków nie zawracaliśmy sobie głowy. No, może poza tym, żeby nie jeść zbyt późno. W końcu polscy dietetycy kiedyś przekonywali, żeby nie jeść kolacji po 18.
Wtedy wyjechałam do Szwajcarii francuskojęzycznej i wszystkie moje polskie przyzwyczajenia jedzeniowe runęły jak domek z kart.
Mój chłopak Szwajcar wracał z pracy po 19, więc dopiero o tej porze mogliśmy usiąść razem do stołu. Nasze kolacje były na ciepło, Steve rozlewał wino, telewizor był wyłączony. Wyszło to naturalnie, nigdy tego nie traktowałam jako jakąś wymuszoną celebrację. Śniadanie w moim przypadku zostało polskie, bo rano muszę się najeść, ale w przypadku obiadu też się dopasowałam do lokalnych zwyczajów. Nie dało się inaczej. W Szwajcarii restauracje są otwarte między 12 a 14. W polskiej porze obiadowej, czyli między 16 a 17 można liczyć tylko na fast-foody.
Zmiana przyzwyczajeń jedzeniowych nie sprawiła mi większych trudności. Nie tu w mojej opowieści tkwi ta kość niezgody, którą zapowiedziałam we wstępie. Na samym początku nawet nie dostrzegałam różnic kulturowych, albo nie były one dla mnie na tyle ważne, żeby zwracać na nie uwagę. Do czasu, kiedy przyjechali do nas moi rodzice. I wtedy się zaczęło!
O 12 ja i Steve byliśmy głodni, moi rodzice ani trochę, więc sugestie, żeby gdzieś usiąść na lunch nie trafiały tam, gdzie powinny. Wreszcie około 14 nie wytrzymaliśmy i zawlekliśmy ich do restauracji. Tata wziął sałatkę, mama nic, więc na końcu przyszło nam jeszcze zapłacić za jej pusty talerz. I chyba nie muszę dodawać, że godzinę po wyjściu z restauracji chciała coś zjeść?
Po wspólnym weekendzie, który nam zepsuła kwestia niedostrojonego marszu w kiszkach przyszedł poniedziałek, w którym ja sama zajmowałam się rodzicami.
Spodziewałam się, że będzie lepiej i na początku tak było. Co prawda jak typowi Polacy za PRL-u zjedliśmy o piętnastej kanapki w parku, bo nic o tej porze nie było otwarte, ale za to nie musiałam iść na kompromis. Cóż za ulga! No ale przyszedł wieczór, Steve przyszedł z pracy i już od samego progu zaproponował, że zrobi sztandarowe szwajcarskie danie – fondue.
– No ale o tej porze rozpuszczony ser?
– Jedzcie, jedzcie, dzieci, jak jesteście głodni. My sobie zrobimy po kanapeczce – stwierdzili rodzice.
Mój chłopak miał minę, jakby mu zabili kotka.
Cóż robić na takie totalne niedostosowanie pór jedzenia? Zapytałam kiedyś czytelników mojego bloga, jak oni sobie z tym radzą. Idą na kompromis? Jedzą osobno? Dostosowują się do rodziców? A może gość dopasowuje się do gospodarza? Każdy miał na to swój sposób. Najbardziej jednak uderzyły mnie komentarze, które marginalizowały problem. „Niech każdy je, kiedy chce.” To miałoby sens, gdyby wspólne jedzenie nie było tak ważne dla Szwajcarów. Zresztą nie tylko dla Szwajcarów. Dla Włochów, Hiszpanów, Francuzów i wielu innych naszych południowych sąsiadów w jedzeniu nie chodzi tylko o zaspokojenie głodu. To rytuał, strefa sacrum…
PS. Upłynęło już trochę wody w rzece od tego feralnego przyjazdu moich rodziców do Szwajcarii. Udało nam się dotrzeć. Ja i Steve opóźniamy nasz lunch, a moi rodzice przyspieszają, żeby zjeść coś razem. Wieczorem natomiast robimy takie posiłki, które pozwalają nam skubnąć każdemu tyle, na ile jest głodny – na przykład rozpalamy grilla. Jeśli ktoś nie ma ochoty na nic, po prostu towarzyszy nam przy stole z kieliszkiem wina. Dało się! Ale wymagało to rozmowy i odrobinkę dobrej woli i zrozumienia z każdej strony. I to polecam wszystkim, których boli głowa na samą myśl o jedzeniu z rodzinami z innych kultur.