Kiedy mówię komuś, że mieszkam w Nowym Jorku, w odpowiedzi słyszę zwykle pełne zachwytu westchnienie, jęk “o rany, też bym tak chciała”, albo wyszeptane z nabożnym szacunkiem “ale masz szczęście”. I może jestem nienormalna, może mam poprzewracane w pewnych partiach mojej anatomii, a może już dawno zdążyłam zweryfikować swoje wyobrażenie o tym mieście, a jeszcze nie dopadł mnie syndrom sztokholmski, ale muszę się Wam przyznać, że mnie Nowy Jork nie zachwyca.
Ostatnio jedna z osób obserwujących mnie na instagramie zapytała, jakimi uczuciami darzę moje nowe miasto. Chciałabym się dzisiaj zmierzyć z odpowiedzią na to pytanie, a żeby to zrobić, opowiem wam naszą historię. Moją i miasta.
Akt pierwszy – poznanie
Tak naprawdę nigdy nie ciągnęło mnie do Stanów. I niewykluczone, że nigdy bym tu nie przyjechała, gdyby nie mój mąż. Poznaliśmy się na studiach, straciliśmy dwa lata, zanim stwierdziliśmy, że powinniśmy ze sobą być, chociaż każde z nas podejrzewało to już podczas pierwszego spotkania.
On Pakistańczyk, ja Polka, razem skończyliśmy studia, ale najtrudniejszy egzamin był dopiero przed nami – wiele lat związku na odległość, w tym jedno półtoraroczne rozstanie. On wrócił do Pakistanu, ja w tym czasie kontynuowałam studia, mieszkając w Anglii, Czechach i Hiszpanii. W pewnym momencie ukochany przeniósł się do Nowego Jorku, gdzie mieszkała już jego najbliższa rodzina. A ja… ja oddałam przed terminem pracę magisterską i w październiku 2012 roku przyleciałam do niego na dwumiesięczne wakacje. Cieszyłam się, że wreszcie znowu zobaczę ukochanego mężczyznę, ale byłam też zdeterminowana, by jak najlepiej poznać ten słynny Nowy Jork. Miasto, które zawładnęło masową wyobraźnią.
Wylądowałam w Newark i pierwszy raz odetchnęłam nowojorskim powietrzem dopiero na Times Square. Śmierdziało. Usłyszałam wtedy, że całe miasto tak śmierdzi, ale szybko można się przyzwyczaić. Ponieważ mój chłopak mieszkał ze swoją muzułmańską rodziną, nie mogłam zatrzymać się u niego – wynajęliśmy pokój na Sheepshead Bay u kobiety, która okazała się wariatką i oszustką. Za późno znalazłam w internecie informacje o tym, że toczy się wobec niej postępowanie sądowe. Pamiętam poczucie niesprawiedliwości i bezsilności, które towarzyszyło mi jeszcze długo po tym, jak wróciłam do Polski. Ale moja gospodyni zaczęła dokazywać dopiero po miesiącu, wcześniej było w miarę dobrze.
Mimo że nie spędzałam z moim przyszłym mężem tyle czasu, ile bym sobie życzyła, byłam szczęśliwa. Chodziłam na zakupy, niczym Carrie Bradshaw, pieszo zwiedziłam cały Manhattan, spędzałam godziny w muzeach, zapisałam się na zajęcia do szkoły tribal belly dance. A potem, dzień po naszej wizycie w Six Flags, Nowy Jork zmierzył się z huraganem Sandy. Połowa Brooklynu została pozbawiona elektryczności, przez kilka dni korzystaliśmy ze świec, cały parter naszego budynku został zalany, przestało jeździć metro. A gospodyni po otrzymaniu czynszu za drugi miesiąc z poczciwej, lekko szurniętej artystki zmieniła się w paskudną harpię, która wszelkimi sposobami próbowała się mnie pozbyć.
Gdybym pojechała wtedy do Nowego Jorku na dwa tygodnie, zamiast na dwa miesiące, być może nasza relacja wyglądałaby inaczej. Tak się jednak nie stało.
Akt drugi – punkt zwrotny
Od tamtego pierwszego razu, bywałam w Nowym Jorku regularnie, choć zwykle tylko przejazdem. Przylatywałam na JFK, lub EWR, mój chłopak odbierał mnie z lotniska i jechaliśmy gdzieś poza miasto. Czasami spędzałam w mieście kilka dni, nie pałając do niego specjalną niechęcią, ale też nie pracując nad poprawieniem naszej relacji.
Nadszedł jednak ten moment, kiedy Nowy Jork miał stać się świadkiem mojego ślubu. Przyleciałam tu wtedy z ukochanymi rodzicami, dołączył do nas mój wujek i moja najlepsza przyjaciółka. Kiedy zwiedzałam Nowy Jork z najbliższymi, czułam, że właśnie dajemy sobie drugą szansę.
Piękna pogoda, spacery po parkach, moja ulubiona hiszpańska restauracja, pierwszy show na Broadwayu. I wreszcie ślub. Do tej pory obydwoje z mężem baliśmy się, że możemy nie dać rady. Kiedy w meczecie w Amerykańsko-Tureckim Centrum Kultury na Brooklynie zawarliśmy nikkah – muzułmański kontrakt ślubny, mogliśmy wreszcie uwierzyć, że to się uda. Mój mąż powiedział mi tego dnia jedną z najpiękniejszych rzeczy – że wreszcie nie musi każdego dnia bać się życia beze mnie. To nie tak, że po ślubie wzięliśmy siebie za pewnik. Ale ten dzień był dla nas wszystkich, dla mnie, dla niego i dla naszych bliskich deklaracją, że wszyscy będziemy się starać, żeby nam się udało.
Nie lubię, kiedy ktoś mówi, że ślub jest najważniejszym dniem w życiu. Ale na pewno był jednym z najszczęśliwszych. I spędziłam go w Nowym Jorku. Nawet jeśli nie jestem w tym mieście bezgranicznie zakochana, to jestem mu wdzięczna. Za to, że jest miejscem, w którym mogę, na równych prawach, żyć z osobą, którą kocham. Żadne z nas nie jest tu do końca u siebie, ale też żadne z nas nie jest tu obce. Na tym polega specyfika Nowego Jorku. Każde inne miejsce byłoby albo bardziej moje, albo bardziej mojego partnera. Nowy Jork jest w pewnym sensie sprawiedliwy.
Akt trzeci – i żyli długo i szczęśliwie
Od tamtego przyjazdu, przy każdej wizycie w mieście, zanim jeszcze się tu przeprowadziłam, starałam się spojrzeć na nie innym okiem. Starałam się zobaczyć czekające tu na mnie możliwości, zaczynałam szukać miejsc, które będę mogła nazwać swoimi.
Kiedy z niecierpliwością oczekiwałam na wizę, zaczęłam czuć coś w rodzaju radosnego podekscytowania. Nie tylko dlatego, że mój związek na odległość miał wreszcie stać się związkiem stacjonarnym. Autentycznie nie mogłam się doczekać nowego życia i to w mieście, które kusiło milionem obietnic. Byłam przekonana, że z moim wykształceniem i doświadczeniem natychmiast po przyjeździe dostanę świetną pracę, migiem poznam nowych ludzi (chociaż już wtedy miałam wrażenie, że nawiązanie głębszej relacji z Amerykanami, wyjście poza poziom small talku będzie bardzo trudne), będę korzystać z szerokiej oferty kulturalnej.
Tymczasem okazało się, że zdobycie tu pracy bez znajomości jest praktycznie niemożliwe, kiedy już udawało mi się jakimś cudem załapać na rozmowę kwalifikacyjną, byłam pytana o to, ile piłeczek tenisowych mieści się w limuzynie. Po raz pierwszy w życiu przeżywałam prawdziwy szok kulturowy, a przecież mieszkałam nawet przez rok w Japonii. Mimo całego wsparcia ze strony męża i jego rodziny, było mi strasznie ciężko. Co gorsza, zaczynałam popadać w marazm. Korzystałam z każdej okazji, żeby uciec do Polski, wyjazd na święta przeciągnęłam do drugiej połowy stycznia.
Wtedy zrozumiałam, że dłużej tak nie mogę. Wróciłam do miasta z nową energią, zdecydowana zmienić swoje nastawienie. Zapisałam się do szkoły tańca (wcześniej uparcie twierdziłam, że nie chcę tracić godziny w jedną stronę na dojazd do studia), znalazłam sobie wreszcie jedną koleżankę i zamiast narzekać na brak pracy, zaczęłam tłumaczyć dla nowojorskiego Departamentu Edukacji, zaczęłam przyjmować też więcej zleceń od polskich firm. Powoli odzyskiwałam wiarę we własne siły.
I właśnie w tym momencie zastała mnie korona. Zajęcia taneczne zostały odwołane, podobnie wywiadówki i spotkania, które miałam tłumaczyć. Nawet spacery zaczęły wiązać się ze zbyt dużym ryzykiem. Zanim się obejrzeliśmy, mieszkaliśmy w centrum pandemii. Zamknięci ze sobą 24/7. I o dziwo, koniec świata nie nastąpił. Znowu miałam nadmiar wolnego czasu, ale dzięki temu mogłam przyjmować więcej zleceń na tłumaczenia pisemne. Wreszcie mogłam też skupić się na swoim pomyśle rozwoju bloga. Wydaje mi się, że jestem wręcz szczęśliwa, chociaż odkąd przyjechałam, Nowy Jork wydaje się mieć na mnie alergię – najpierw ogromny blackout, potem pandemia, wreszcie rewolucja na ulicach.
Nie zniechęcam się. Jakimś cudem, kompletnie wbrew moim normalnym wzorcom zachowań, zachowuję optymizm. Zastanawiam się jednak, czy kiedykolwiek poczuję się tu naprawdę u siebie. Czy już zawsze będę Polką na “obczyźnie”, “legalną kosmitką”? Zastanawiam się, jak to w ogóle możliwe – w każdym mieście, w którym do tej pory mieszkałam, nawet w homogenicznym Tokio, po krótkim czasie czułam się u siebie. A w mieście, w którym teoretycznie nikt nie jest obcy, przekornie nie potrafię się odnaleźć. Ot, ironia.
[…] przeprowadziłam się do Nowego Jorku, głównie prowadzę żywot trophy wife – bynajmniej nie z wyboru. Po prostu zdobycie […]
[…] względu na jego położenie na wschodnim wybrzeżu, to tu najszybciej wita się Nowy Rok w Ameryce. W związku z tym stany środkowe, zachodnie czy nawet wyspy położone na Pacyfiku […]