Bardzo lubię obserwować konta zwłaszcza kobiet, które, tak jak ja, mieszkają za granicą. Czasem udzielam się też w internetowych rozmowach imigrancko-emigranckich. Niektóre trudności i problemy dzielę z wieloma paniami, inne różnią się, bo dotyczą konkretnego kraju zamieszkania. Jest jednak jeden fenomen, którego zupełnie nie rozumiem, mianowicie ogromna tęsknota emigrantek za polską branżą urodową. Sama wcale nie mam temu sektorowi w Polsce nic do zarzucenia! Po prostu uważam, że niewiele różni się od tego w innych miejscach na świecie. Gorące uczucia do polskich fryzjerów zawsze więc bardzo mnie dziwią.
Rozumiem, że są kraje, gdzie włosy większości mieszkańców mają inną strukturę i fryzjerzy nie mają doświadczenia z „europejskimi włosami”, zwłaszcza tymi w naturalnym lub nie kolorze blond. Obserwując panie mieszkające w różnych krajach Azji Wschodniej, widzę faktyczne problemy ze znalezieniem specjalisty, który umie się zająć takimi włosami.
Kiedy odpowiednie osoby się w na czyjejś drodze pojawią, to sporo sobie za swoje usługi liczą. Można więc zrozumieć, czemu te emigrantki salon fryzjerski otwierają sobie w domu, same zdobywając odpowiednie umiejętności lub z utęsknieniem wyglądają każdej wizyty w Polsce, by ktoś zajął się ich koafiurą bez popadania w długi.
Czego brakuje jednak fryzjerom we Włoszech, Hiszpanii, USA, Anglii i innych krajach, gdzie ten problem nie występuje? Czy ich zdolności naprawdę są tak podrzędne, że wzdychanie do polskiego fryzjera jest dobrym sposobem na spędzanie wolnego czasu?
Ciężko mi odpowiedzieć na to pytanie. Sama w RPA na stylistę fryzur, którego mogłabym określić mianem „swojego”, oczywiście nie natrafiłam od razu, ale nawet podczas tych poszukiwań w większości miałam pozytywne doświadczenia. Tak naprawdę niczym nieróżniące się od tych w Polsce, może jedynie tym, że w tym zawodzie widzę dużo więcej mężczyzn, niż widywałam kiedyś w kraju ojczystym.
Poza fryzjerami odczuwam z rozmów polsko-polskich silną miętę do polskich kosmetyczek. Podobno nikt na świecie tak nie maluje pazurków i nie woskuje nóg jak Małgosia na spółkę z Grażyną. Małgosie, Grażyny a nawet Kasie bywają super… ale podczas korzystania z tych usług w RPA czy innych krajach naprawdę nie zauważyłam większej różnicy w jakości usług.
Stosunek złych specjalistek do dobrych wydaje się w mojej opinii nie zależeć od kraju, a po prostu od trafienia na osobę, która swój zawód wykonuje poprawnie i z dbałością o komfort klientki czy klienta.
Zdaniem wielu pań również polskie kosmetyki nie mają sobie równych. Niektóre są świetne i mieszkając w Polsce, bardzo lubiłam kilka marek, ale też nie czuję, że moje życie bez nich specjalnie zubożało. Po wyjeździe szybko zaczęłam szukać lokalnych odpowiedników i od lat jestem zadowoloną użytkowniczką kosmetyków w dużej mierze południowoafrykańskich.
Nigdy nie miałam też żadnych mocno negatywnych doświadczeń, ot dany krem mógł się okazać według moich preferencji za tłusty, o nieodpowiednim zapachu czy niespełniający obietnic marketingowych. Gdyby jednak nostalgia wzięła górę, zawsze mogę wybrać się tu po polskie kosmetyki do jednego z wielu sklepów Inglota czy kupić marki niepolskie, ale te, których używałam i w Polsce, bo produkty międzynarodowych koncernów są tu szeroko dostępne.
Rzeczywiście jest jedna rzecz z branży beauty, której w RPA nie uświadczyłam i jest to porządny pilnik do paznokci. Taki, który nie głaszcze paznokci, tylko je piłuje i jest w stanie to zadanie wykonać przez dłuższy czas, a nie tylko podczas kilku użyć.
Ten brak na rynku produktów do domowego dbania o urodę być może wynika z dużej popularności usług pedicure i manicure i tego, że niezależnie od stanu portfela Południowoafrykanki zdają się być w stanie znaleźć fundusze i na paznokcie, i na włosy. To już jednak większa dyskusja kulturowa na temat tego, czyja to wina, że kobiety na całym świecie czują aż taką wielką potrzebę traktowania priorytetowo wydatków na urodę, nawet gdy domowy budżet ledwo zipie.
Choć sama nie tęsknię ani za polskim fryzjerem, ani za rodzimą kosmetyczką, ani nawet za kosmetykami, wciąż próbuję zgadnąć, skąd ta tęsknota bierze się u innych. Czy to kwestia zwykłego przyzwyczajenia i chęci dostępu do czegoś, co nieosiągalne? A może zdolności językowych i tego, że niektórym ciężko wyrazić w języku obcym, co chcieliby widzieć na swojej głowie czy innej części ciała?
Albo jakiegoś dziwnego przekonania o bezwzględnej wyższości tego, co polskie? Porównywania ulubionego fryzjera czy kosmetyczki z Polski do przeciętnej jakości usług, których zdarza się uświadczyć w poszukiwaniu tego jedynego i jedynej? A może czegoś jeszcze innego?
Nie znam odpowiedzi na te pytania, ale sama żyję w przekonaniu, że dobrych specjalistów i produkty można znaleźć z odpowiednim nastawieniem (niemal) wszędzie.